OSTRE CIĘCIA

Uciekając od zgiełku Kopenhagi, małżeństwo artystów postanawia spędzić trochę czasu na odludziu. Wyruszają więc z synkiem i psem do ukrytego gdzieś w głębi szwedzkich lasów domu nad jeziorem, gdzie zamierzają nieco się wyciszyć. Chcą odszukać tam wenę, odzyskać łączność z naturą, znaleźć spokój ducha i ożywić uczucia, które dodadzą nieco paliwa ich nadwątlonej relacji. Nie spodziewają się jednak tego, co ostatecznie w owej pustelni odnajdą.

Stine (Marie Bach Hansen) i Teit (Mikkel Boe Følsgaard) to para intelektualistów pogrążonych w kryzysie twórczym, zmagająca się też z pewnymi problemami małżeńskimi. Ona – pisarka, która od dawna nie może skończyć swojej nowej książki. On – również autor, chcący zrealizować wraz z żoną eksperymentalny podcast dla ich wydawcy. Odcięci od wielkomiejskiej cywilizacji, mają skupić się na sobie, na prawdzie i codziennych przemyśleniach. Idealną wizję i plany trzeba jednak zrewidować, gdy najpierw po drugiej stronie jeziora dostrzegają podejrzaną rodzinę, a później, podczas spaceru po lesie, ich synek gubi się, a odnaleziony zachowuje się… inaczej.

„Superposition” jest pełnometrażowym debiutem fabularnym reżyserki Karoline Lyngbye, współodpowiedzialnej również za scenariusz filmu. Sposób poprowadzenia intrygi obejmuje szerokie repozytorium chwytów zaczerpniętych z różnych gatunków kinowych, począwszy od dramatu, poprzez thriller czy horror, a skończywszy nawet na fantastyce naukowej (sugerowanej zresztą już samym tytułem, odwołującym się przecież do fizyki kwantowej). Eklektyzm gatunkowy dotyczy zresztą zarówno porozrzucanych w filmie tropów fabularnych, jak i – do pewnego stopnia – estetyki, choć mimo wszystko całość utrzymana jest w dość minimalistycznym kluczu na pograniczu realizmu, z mocnym akcentem położonym na aspekty psychologiczne. W efekcie, w pewnych momentach można nawet te mniej prawdopodobne zdarzenia czytać jako metafory stanów mentalnych i przemian zachodzących w bohaterach.

Superposition recenzjaStylistyczne czy konwencjonalne zróżnicowanie „Superposition” wiąże się również z faktem, że Lyngbye mocno osadza film w aktualnych trendach. Sięga po modne tematy czy pomysły narracyjne obecne powszechnie we współczesnym kinie i kulturze popularnej. Pojawiają się zatem niemal wideoklipowe w swojej formie sekwencje montażowe, rozmowy o modnych teoriach fizycznych czy psychoanalitycznych, a także rozwiązania fabularne przywodzące na myśl choćby kino Jordana Peele’a. Wszystko to uznać można za klucze interpretacyjne dla prezentowanych wydarzeń. W tak nakreślonym współczesnym kontekście reżyserka opowiada historię o zawiłościach ludzkich relacji, ale i o skłonności do autorefleksji graniczącej z egotyzmem.

Trudno odmówić Lyngbye ambicji, bystrości obserwacji świata, a nawet pewnego wyczucia estetycznego i narracyjnego, ale większość tych plusów rozbija się o brak doświadczenia. Inteligencko-artystyczne środowisko sportretowane jest wiarygodnie, ale uproszczenia (skądinąd zrozumiałe) ocierają się o groteskę – na ile zamierzoną, pozostaje kwestią dyskusyjną. Dialogom brakuje nieco błyskotliwości, nie wspominając o miejscami wręcz łopatologicznym wyłuszczaniu koncepcji fabularnych za ich pomocą. Co gorsza, to samo można powiedzieć o przesłaniu filmu – dość szybko można zorientować się, że skręca on w kierunku nieco banalnego moralitetu, co z kolei (pośrednio) czyni historię jeszcze bardziej przewidywalną.

Pod względem stylistycznym zdarzają się w filmie zaburzenia spójności, czego przykład stanowić może np. ostatnie ujęcie z udziałem psa, zakrawające o niezamierzony komizm. Zarzut niespójności sformułować można też wobec niektórych impresyjnych ujęć, wprawdzie w zamyśle nastrojotwórczych, ale wydających się wymuszonymi, nie na miejscu dla przyjętej w „Superposition” konwencji. Nie tylko dobór treści, ale też techniczna realizacja zaburza wewnętrzną koherencję. Montaż bywa zbyt ostry, pośpieszny i może wybijać widza z historii. Cierpią przez to niektóre sceny, tracąc na klarowności ciągłości logicznej, a nawet sprawiając wrażenie urwanych w połowie lub skrótowo „sklejonych” z sąsiednimi.

Powyższe zastrzeżenia mogą sugerować, że „Superposition” to film nieudany, owoc przerostu ambicji. Owszem, te i inne pomniejsze niedoskonałości przypominają, że mowa tu o pełnometrażowym debiucie reżyserski. Nie oznacza to jednak, że wady dominują nad zaletami. Całość ogląda się dobrze, zwłaszcza dzięki dobrej grze aktorskiej i umiejętnemu budowaniu narastającego napięcia. Na plus policzyć filmowi można też charakterystyczny skandynawski sznyt, podkreślany w warstwie wizualnej za sprawą doboru lokacji, scenografii czy kostiumów. Całości dopełnia interesująca stylistycznie ścieżka dźwiękowa, niestety chwilami również pocięta z finezją rzeźnika, ale co do zasady dobrana w sposób przemyślany i atrakcyjna.

Tematy kryzysów twórczych, poszukiwania siebie, przekładanie teorii nauk ścisłych na historie artystyczne, a także postmodernistyczne mieszanie gatunków znajdują się w spektrum moich najbliższych zainteresowań. Chociaż więc „Superposition” bawi się tym wszystkim nie bez wad, to i tak ma w sobie to coś, dzięki czemu zapada w pamięć i z pewnością wrócę do niego w przyszłości. Co więcej, będę też uważnie wypatrywał kolejnych projektów Karoline Lyngbye, a to chyba najlepiej świadczy o tym filmie.

Za udostępnienie filmu dziękujemy: Kino Świat.

Kamil Jędrasiak