Istnieje powszechny problem trudności z opowiadaniem o czasach II wojny światowej. Jak o tym mówić? Które fakty przywoływać? Na jaką warstwę kłaść nacisk – emocjonalną, historyczną, suchych faktów? Pośród wszystkich świadectw i wyznań pisanych z mniejszym lub większym trudem – przyjętych przez krytykę z gratulacjami i podziwem oraz takich, które przemknęły przez rynek wydawniczy bez echa – znajduje się powieść historyczna, acz fabularyzowana, „Fräulein France” Romaina Sardou. Nagłaśniana, reklamowana i wodząca potencjalnego czytelnika za nos, oferując mu nowe spojrzenie na śmietankę niemieckiej armii. Nowe, bo oczami francuskiej prostytutki.
Moje pierwsze spotkanie z literaturą autorstwa Elżbiety Cherezińskiej miało miejsce tuż po tym, jak przeprowadziłam się do Łodzi. Uczęszczając na zajęcia o łódzkim getcie, poznałam książkę „Byłam sekretarką Rumkowskiego: Dzienniki Etki Daum”, która stała się furtką dla moich późniejszych zainteresowań. Zaintrygowana postacią Rumkowskiego sięgnęłam po „Fabrykę muchołapek” czy „Biednych ludzi z miasta Łodzi”. O Cherezińskiej i jej prozie niestety zapomniałam. Do chwili aż w propozycjach wydawniczych pojawił się „Turniej cieni”, apokryf dotyczący XIX-wiecznej, porozbiorowej Polski.
O łódzkim getcie, w porównaniu do ilości opracowań na temat innych miejsc izolacji Żydów, pisze się niewiele (z ważniejszych książek przychodzi mi do głowy jedynie „Fabryka muchołapek” Andrzeja Barta), mimo iż przetrwało najdłużej ze wszystkich znajdujących się na terenach Polski. Wielka szkoda, że po tak długim oczekiwaniu na rozprawienie się z historią zagłady Żydów w Łodzi, to właśnie Szwed, a nie żaden z polskich literatów podjął się tego zadania.
Kopernik z pewnością kobietą nie był, ale Skłodowska-Curie już bez wątpliwości tak. Do wczoraj sądziłam jeszcze, że Einstein słynący ze sformułowania teorii względności, zaliczał się płcią do grona mężczyzn, ale za sprawą lektury „Pani Einstein” Marie Benedict nie jestem już taka rzeczy pewna. I bynajmniej nie chodzi tutaj o to, że sławny fizyk ukrywał prawdziwą płeć lub ją zmienił.
Pierwszy tom „Córki cieni” pod tytułem „Siedem szmacianych dat” autorstwa Ewy Cielesz miał być historią zagubionej w gęstwinach, pogrążonych w wojennych (i powojennych) tragediach, Bieszczad dziewczynki. Z jakiegoś powodu spodziewałam się opowieści, która mogłaby znaleźć się pod szyldem Frondy. Nie dostałam ani historii dorastającego dziecka, ani takiej sygnowanej znakiem krzyża. Zamiast tego zerkam teraz na tom, który najprościej byłoby chyba określić słowem: zaskoczenie. Ale czy to dobrze czy źle, wciąż nie potrafię powiedzieć.
Ostatecznego, pewnego obrazu Jakuba Franka czytelnik nie otrzymuje. Nie jest nawet pewien, czy mężczyzna sam zdecydował się na rolę przewodnika i mesjasza, czy został – niejako przypadkowo – wtłoczony w pewien obraz z plotek i legend. Czy wierzył w to, co robił, czy upatrywał w tym szansy na lepsze życie? Był przebiegłym oszustem, chorym psychicznie czy ponadprzeciętną jednostką o niezwykłym talencie oratorskim?