Nie znoszę generalizowania, a w kontekście książek – zakładania, że coś jest złe lub dobre, wyłącznie dlatego, że przynależy do określonego gatunku literackiego. Przeświadczenie, że każda literatura „trudna” reprezentuje sobą wysoki poziom artystyczny jest tak samo błędne, jak pewność, że paranormalny romans go nie reprezentuje. Zdarzają się przecież perełki, które wstrząsają tym mitem i sprawiają, że drży w posadach. „Córka dymu i kości” Laini Taylor miała szansę zmienić go w pył. Przynajmniej do czasu, gdy nie poznałam drugiej połowy tej powieści.
Zanim jeszcze przystąpiłam do lektury „Mojej walki” Karla Ove Knausgårda, miałam wrażenie, że już tę książkę przeczytałam. Powieść Norwega osaczała mnie ze wszystkich stron, wdzierała się w przypadkowych strzępach do mojego umysłu, narzucała kontekstami i porównaniami. Twarz pisarza i okładki jego książek prześladowały mnie nawet podczas snu. A przecież jeszcze nie zaczęłam jej czytać, pomimo wielu okazji do omówienia powieści w naukowym gronie mądrych głów. W końcu jednak pękłam, bo kto nie uległby podobnej presji. Zresztą, dlaczego nie ulegać, gdy rozchodzi się o potencjalne arcydzieło?
Ostatecznego, pewnego obrazu Jakuba Franka czytelnik nie otrzymuje. Nie jest nawet pewien, czy mężczyzna sam zdecydował się na rolę przewodnika i mesjasza, czy został – niejako przypadkowo – wtłoczony w pewien obraz z plotek i legend. Czy wierzył w to, co robił, czy upatrywał w tym szansy na lepsze życie? Był przebiegłym oszustem, chorym psychicznie czy ponadprzeciętną jednostką o niezwykłym talencie oratorskim?
Czy można nie żyć za życia? Nie pozwalać sobie na szczęście, nie chcieć szczęścia; przyjmować, że „było, minęło, już się nie zdarzy” i trwać, wyglądając kostuchy? Na ile determinuje nas historia, a na ile zmuszamy ją by nas determinowała? Czy potrzebnie wykłócamy się o przeszłość, w której nas nie było? Której nierzadko w ogóle nie znamy? A może można być (lub nie być) sobą tu i teraz, bez bagażu pokoleń?
Zawsze ceniłam dzieła Francisca Goi. Nie te portretowe, ugładzone, jasne i szkolne, ale te mroczne, tworzone w wyraźnym pośpiechu, jakby w pogoni za uciekającą wizją. „Rozstrzelanie powstańców madryckich”, „Saturna pożerającego własne dzieci” czy po prostu – serię czarnych obrazów. Niepokojące, dynamiczne i perwersyjnie odstręczające działają na moją wyobraźnię, powodując fizyczne reakcje w postaci dreszczy czy nagłego chłodu. Zdziwiłam się, gdy część z tych doświadczeń odnalazłam również w powieści Jacka Dehnela: „Saturn. Czarne obrazy z życia mężczyzn z rodziny Goya”.