SIEDEM LALEK, SIEDEM LAT
Pierwszy tom „Córki cieni” pod tytułem „Siedem szmacianych dat” autorstwa Ewy Cielesz miał być historią zagubionej w gęstwinach, pogrążonych w wojennych (i powojennych) tragediach, Bieszczad dziewczynki. Z jakiegoś powodu spodziewałam się opowieści, która mogłaby znaleźć się pod szyldem Frondy. Nie dostałam ani historii dorastającego dziecka, ani takiej sygnowanej znakiem krzyża. Zamiast tego zerkam teraz na tom, który najprościej byłoby chyba określić słowem: zaskoczenie. Ale czy to dobrze czy źle, wciąż nie potrafię powiedzieć.
Patrzę na te „Siedem szmacianych dat” i widzę tomik niepozorny i niewiele zdradzający na temat tego, co w sobie zawiera. Opatulone w dziergane, wełniane skarpetki stópki, leżące na drewnianej podłodze (stole?) nie mówią w zasadzie nic, poza oczywistym wchodzeniem w relację z tytułem powieści. Niepokoi bezładność kończyn zabawki, a brak w kadrze jej tułowia, każe się mimo wszystko zastanawiać, czy aby pozbawione życia nogi nie należą do malutkiego człowieka. Pierwszy tom „Córki cieni” mógłby wizualnie zawierać w sobie niemal każdą gatunkowo historię – od opowieści dla dzieci, przez kryminał, aż do obyczajowej historii dla kobiet czy romansu. A wpisuje się historyczny dramat.
Grupa przyjaciół ze studiów udaje się wspólnie w Bieszczady. Na skutek zbiegów okoliczności gubią się w lesie, gdzie napotykają opuszczoną, acz dobrze zachowaną chatkę. Coś jedna czai się w mroku, atmosfera wokół domostwa wydaje się gęsta i niepokojąca. Do środka wchodzą niechętnie. Adam, jeden z uczestników wypadu, wiedziony tajemniczą siłą zabiera z dziecięcej kołyski, owinięty w materiał i przykryty kwieciem, pamiętnik. Dziennik stać się ma dlań początkiem wyjątkowo angażującej podróży w przeszłość, podczas której pozna losy zakazanego romansu pewnej pary z Konstancina w czasach okołowojennych. Jak trafili w sam środek bieszczadzkiej głuszy? Dlaczego pozostawiony sam sobie, acz z namaszczeniem uprzątnięty dom, od dat stoi opuszczony? Jaki los spotkał mieszkańców tegoż domostwa i kto jeszcze zna ich tajemnicę? Na te i inne pytania, studiujący historię Adam, odpowiada się czytając kolejne strony dziennika i spotykając nietypowych, również zaangażowanych w tę historię, rówieśników, jak piękna Toffi.
Nie tego się spodziewałam. Odkładałam tę lekturę, dając pierwszeństwo później otrzymanym tytułom, bowiem naprawdę nie oczekiwałam od „Siedmiu szmacianych dat” niczego dobrego. Nie zachęcała nijaka okładka, niepasujący do nie tytuł, ani nawet opis sugerujący kolejną zinfantylizowaną przez małoletnią bohaterkę wizję wojny (w moim odczuciu zabiegi opisywania drastycznej rzeczywistości z perspektywy dziecka zwykle się nie udają i rażą sztucznością). Tymczasem powieść Ewy Cielesz, chociaż niezupełnie wolna od wad, autentycznie mnie porwała. Sięgnęłam po nią z pewnego wewnętrznego przymusu, a później bez entuzjazmu rozstawałam się z nią na czas innych obowiązków.
Zacznijmy od tego, że sama historia – zarówno rozgrywająca się aktualnie, jak i w czasach okołowojennych – nosi wyraźne znamiona oryginalności. Fabuła w większości jest nieprzewidywalna, zwroty akcji zaskakujące (ale nie na tyle, by zarzucić im nieprawdopodobność), a bohaterowie interesujący. Chociaż wrażenia Adama, który czyta pamiętnik Magdaleny, nie pokrywają się z moimi, to za sprawą sprytnego – niezauważalnego dla zaangażowanego czytelnika – przejścia od wiernego odtwarzania zapisków do rekonstruującego wydarzenia opowiadania, byłam w stanie wczuć się w targające bohaterem emocje. A emocje Adama to istna lawina wrażeń. Młody student historii nie może wprost oderwać się od zapisków dramatycznych wspomnień, wykrzykując podczas lektury i komentując ją na głos oraz informując tym samym śledzących akcję o zagrożeniach, jakie wiszą nad Magdaleną i jej rodziną. Wydaje się co prawda, że Adamowi lektura zajmuje całą wieczność, a to absolutnie nie licuje z wiedzą czytelnika na temat jakości i rozciągłości prowadzonych przez dziewczynę zapisków, ale można przymknąć na rzecz oko. W końcu literatura, zwłaszcza ta popularna, rządzi się własnymi prawami.
Jak widzisz, nie można osoby, którą się kochało zastąpić kimś innym, bo nie będzie taka sama i nie wzbudzi takich samych uczuć. Można jednak pozwolić na to, aby ktoś inny był przy nas, bo jest nam potrzebny albo chce czuć się potrzebny.
Nie da się bowiem ukryć, że „Siedem szmacianych dat” to właśnie literatura popularna i to klasy średniej. Co więcej, Ewa Cielesz z np. Olgą Tokarczuk z pewnością konkurować nie będzie, zwłaszcza, że w książce widać manierę wynikającą z pozaliterackich zajęć. Autorka, która poza pisaniem zajmuje się również nauczaniem i teatrem, obdarzyła swoją prozę – zarówno w wymiarze konstrukcji akcji, jak i językowym – cechami, które pomogłyby bez trudu przełożyć ją na formę dramatyczną. Wszystko dzieje się w sposób bardzo skondensowany, a dialogi wydają się miejscami bardzo sztuczne, ale nie w sposób, który przekreślałby ich istnienie w ogóle. Po prostu lepiej sprawdziłyby się na deskach teatru. Ten mariaż powieści i dramatu wypada jednak nieźle, a nawet na tyle dobrze, że powinien trafić do znacznie szerszej grupy odbiorców niż tylko fani literatury historycznej. I to właśnie dzięki uproszczeniu i jednoczesnemu wzbogaceniu formy podawczej.
Element nauczania obecny w życiu Cielesz uwydatnia się przede wszystkim wtedy, gdy autorka stara się zarysować czytelnikom problem historyczny. Niełatwe wspomnienia o ukraińskich bandach i trudnych relacjach Polaków i Ukraińców w czasie wojny oraz po niej, a nawet teraz, pisarka wkłada w usta współczesnych studentów. Wydarzenia z przeszłości, które opisuje, są z kolei przedstawiane najpierw z jednej, później z drugiej strony, a dopiero następnie konfrontowane. Widać tutaj również bardzo uproszczone potraktowanie podobnego tematu (zarysowywania trudności z oceną moralną walczących z obu stron barykady), ale z drugiej strony charakter bohaterów nie wymaga wykazywania się większą i bardziej drobiazgową wiedzą historyczną, a i dla samej historii taka szczegółowość nie miałaby znaczenia. Ważna jest sama esencja problemu, która zamyka się w ogromnym, różnorodnym zagrożeniu, które czai się na skrytych w Bieszczadach protagonistów.
Ostatecznie okazuje się, że „Siedem szmacianych dat” to wcale nie historia Julianny, a jej matki, której to pamiętniki czytają współcześni bohaterowie. Dopiero pod koniec lektury czytelnik otrzymuje wskazówki, że następne tomy cyklu Ewy Cielesz będą koncentrowały się na postaci dziewczynki. Co ciekawe finał tej odsłony serii sprawia, że intrygujący wydaje się nie tylko tajemniczy wątek z przeszłości, który postaci decydują się zbadać, ale także ich sam – jak doszło do ich spotkania, dlaczego wydaje się nieprzypadkowe i jak potoczy się dalej. Kolejny tom „Córki cieni” z pewnością nie będzie czekał na swoją kolej do przeczytania tak długo, jak pierwszy.