OSTRA JAZDA NA TĘPYCH KRAWĘDZIACH
W „Ataku tyrolskich zombie” Dominika Hartla jest teoretycznie wszystko, co lubię: zombiaki snujące się powoli, jak w klasycznych filmach o żywych trupach; górskie widoczki i snowboard jako temat; drewniane aktorstwo i nie mniej drewniane dialogi zapowiadające film klasy B; no i wreszcie pokłady absurdu niczym w bezpretensjonalnych komediach z pogranicza parodii oraz pastiszu. Jasne, że to nie dla każdego, ale ja nastawiłem się na dobrą zabawę.
Pierwsze minuty filmu zdają się ustawiać jasny przekaz zapowiadający, czego można spodziewać się po tym tytule – to nie poważny horror ani wysmakowany, inteligentny pastisz. Zombie-sarna zakrwawiona od jedzenia ludzkiego mięsa, sekwencja ukazująca zielony płyn wpompowywany do maszynerii w mrocznym zakładzie, zielone wymiociny pierwszej skażonej tym płynem postaci, zupełnie niezorientowani w temacie towarzysze tejże postaci i wisienka na torcie w postaci krwiście czerwonej czcionki w napisach początkowych oraz ostentacyjnie celowo kiczowatego napisu z tytułem filmu tuż po sekwencji otwierającej, stylizowanego na podobne plansze tytułowe z niewyszukanych horrorów wytwórni Hammer – to wszystko zwiastowało prostą, odmóżdżającą rozrywkę bez aspiracji do bycia czymś więcej.
O dziwo, oczekiwania nie do końca się sprawdziły i „Atak tyrolskich zombie” wydaje się momentami udawać, że właśnie czymś więcej jest. Rzecz w tym, że akurat w tym przypadku nie działa to na korzyść ostatecznej oceny. Zgadzam się z założeniem, że istnieją filmy „tak złe, że aż dobre”, czego przykładem mogą być choćby „Zombie bobry” albo „Rekinado”. Sam ukułem też osobną kategorię „dobrych filmów, które udają, że są złymi filmami”, dla określenia takich nielicznych, niedocenianych (często z autentycznego braku zrozumienia), jak „Mordercza opona” Quentina Dupieux. Filmy obu tych grup nierzadko robione są one w pełni świadomie jako parodie lub pastisze gatunkowe (swoją drogą, szczególną popularnością cieszy się tu szeroko rozumiana konwencja grozy), a sięgają po nie również filmowcy głównego nurtu, tacy jak Drew Goddard („Dom w głębi lasu”), Robert Rodriguez („Od zmierzchu do świtu”, „Planet Terror”) czy Edgar Wright („Wysyp żywych trupów”).
Niestety, choć komedia Dominika Hartla ewidentnie zrealizowana jest z pełną świadomością swojej kiczowatości, to w trakcie dwugodzinnego seansu dało się odczuć pewien brak konsekwencji, czy też może raczej zmarnowany potencjał związany z próbami uczynienia jej czymś, czym nie jest – i wcale być nie musiała, żeby okazać się zabawną i przynajmniej niezłą w swojej klasie (czyli w kinie klasy B czy, jak wolą niektórzy, klasy Ź).
Z jednej strony otrzymujemy niewyszukany humor i szczątkową fabułę stanowiącą pretekst dla różnych widowiskowych scen umownej, przerysowanej przemocy i dla licznych gagów. Pod tym względem – przyznam, że ku mojemu zaskoczeniu – jest momentami naprawdę zabawnie. Wspomnienie sceny „Now you see me, now you don’t” wciąż wywołuje na mojej twarzy grymas stanowiący mieszankę obrzydzenia i uśmiechu. Również oryginalne rozwiązanie dotyczące roli muzyki w świecie przedstawionym szczerze mnie rozbawiło. Prawie tak, jak pomysł z „agresywną” jazdą na snowboardzie. Podobnych przykładów można byłoby wskazać jeszcze parę, trudno jednak o niekończące się salwy śmiechu, choćby rubasznego chichrania z prostackich dowcipów, od których jest tu aż gęsto.
– To te alkopopy. Ludzie dostają zajoba.
– To raczej nie problem alkoholowy.
– Wcale nie żartuję, ale czy jest tu ktoś jeszcze?
– Franz? Wyłaź!
– Kazałem wam spieprzać z mojej góry.
– Z tym teraz może być problem.
– Te… stwory na dole. Widział je pan?
– Franz, oni mają wściekliznę. Powściekali się. Rozumiecie? Wściekli?
– Mają wściekliznę? To może być wścieklizna.
– Cisza! Nie wiemy, co się stało.
– Oczywiście, że wiemy! Nie widzicie, że znaleźliśmy się w centrum epidemii zombie? To nie wścieklizna ani alkopopy, tylko zombie.
Z drugiej zaś strony – oryginalny setting (zombie na zimowisku!), bohaterowie rozmawiający na temat filmów o zombie, wspomniana już „hammerowska” retro-stylizacja, kilka gierek słownych i niektóre rozwiązania narracyjne sugerują, że intencją twórców było nakręcenie śmiałej dekonstrukcji kina o żywych trupach. Gdyby tego typu zabiegów było więcej, gdyby stanowiły one ewidentną dominantę stylistyczną, wówczas „Atak tyrolskich zombie” posłużyć mógł by za dowód, że austriackie kino klasy B może konkurować z tym amerykańskim lub brytyjskim. Tymczasem nierówność tego filmu każe się zastanowić, czy takie choćby przełamanie schematu warunkującego kolejność śmierci bohaterów (obowiązującego w tego typu filmach) było tu celowe i stanowiło owoc świadomych decyzji autorskich, czy też wynikło z braku znajomości tegoż schematu i jest dziełem przypadku. Zwłaszcza, że i żarty zdają się jakby przypadkowe, oscylując na różnych, niekoniecznie kompatybilnych rejestrach.
Inna sprawa, iż – pomijając humor sytuacyjny – podczas oglądania „Ataku tyrolskich zombie” często można mieć wręcz wątpliwości, czy dany żart był faktycznie uniwersalnie zabawny, czy też śmiesznie wypadł np. przez dziwny akcent aktorów, próbujących mówić po angielsku. O ile tego typu niedopasowanie językowe sprawdzałoby się jako komiczna kreacja postaci barmanki Rity (Margarete Tiesel), czyli – że tak się wyrażę – „typowej Helgi”, tudzież Chekova (Kari Rakkola), o tyle postaci takie jak Branka (Gabriela Marcinková) czy Steve (Laurie Calvert) powinny posługiwać się tym językiem biegle, a brzmią po prostu nieswojo. Może jednak nie ma się co czepiać, skoro nawet w mainstreamowych produkcjach pokroju „X-Men: Apocalypse”, z ogromnymi budżetami, naśladowanie obcych akcentów (w tym przypadku polskiego) się nie udaje. Tak czy inaczej, jest to jednak uwaga marginalna, gdyż ogólnie pojmowana komediowość filmu Hartla na wielu poziomach wydaje się najzwyczajniej w świecie niespójna.
W efekcie „Atak tyrolskich zombie” nie sprawdza się ani jako „film tak zły, że aż dobry”, ani jako „dobry film, który udaje, że jest zły”, a w każdym razie nie sprawdza się w żadnej z tych ról najlepiej. To zaś przyczynia się do tego, że bardzo trudno go oceniać – sprawia wrażenie rozdartego, nie do końca przemyślanego, pozlepianego z przypadkowych elementów, zrobionego trochę na siłę, tak jakby tylko po to, by ugrać coś na kolejnym roku popularności motywu zombie w popkulturze. A szkoda, bo od czasu kolekcji „Rebel Rebel”, wydawanej parę lat temu przez CD Projekt, chętnie poszerzam swoją kolekcję o kolejne perełki kina klasy B. Do wielu spośród takich tytułów chętnie zresztą powracam. Film Dominika Hartla obejrzałem raz i prawdopodobieństwo, że po niego jeszcze kiedyś sięgnę, jest bliskie zera. Przez kilka zaskakująco zabawnych scen nie żałuję jednak, że poświęciłem dwie godzinki na seans. Jakkolwiek bowiem „Atak tyrolskich zombie” popełnia wiele filmowych grzechów, to zarówno miłośnicy ekranowego kiczu, jak i „ziomalskiej” atmosfery snowboardowych wideo (wydawanych niemal rokrocznie przez firmy produkujące sprzęt dla deskarzy) znajdą tu coś dla siebie. Reszta, natomiast, może sobie spokojnie rzecz odpuścić.
ATAK TYROLSKICH ZOMBIE – oficjalny polski zwiastun from Kino Świat VOD on Vimeo.