SPOJRZENIE W LUSTRO
„Wojna o planetę małp” to bez wątpienia kino rozrywkowe. Ot kolejny wakacyjny blockbuster, zrealizowany z rozmachem pokaz efektów specjalnych służących ukazaniu atrakcyjnej akcji. Tak, to wszystko prawda (choć akcja nie należy tu akurat do najbardziej dynamicznych). Rzecz w tym, że to również coś więcej. Matt Reeves, opowiadając o losach Caesara i jego podwładnych, opowiada historię znacznie ważniejszą, niż można by się spodziewać po zwykłym letnim przeboju z multipleksów.
Kiedy parę lat temu znajomy powiedział mi, że „Ewolucja planety małp” była jednym z jego faworytów do tytułu filmu roku, nie mogłem w to uwierzyć. W pamięci miałem wciąż przynudnawą odsłonę tej franczyzy z Markiem Wahlbergiem w roli głównej, a także wyblakłe skrawki wspomnień starych filmów z cyklu „Planeta Małp”, których fanem nigdy nie byłem. Gdzieś tam jeszcze świtały świeższe przebłyski „Genezy planety małp”, która moim zdaniem była wprawdzie całkiem niezłym i nieco niedocenionym filmem, ale w żadnym wypadku wybitnym. Za namową znajomego obejrzałem więc również „Ewolucję…” i… od tamtej pory czekałem na zwieńczenie tej epickiej trylogii. Matt Reeves, natomiast, jako reżyser ceniony przeze mnie już od dłuższego czasu, dołączył do ścisłego grona tych spośród współczesnych filmowców, w których pokładam największe nadzieje.
Żeby była jasność: doceniam „Planetę Małp” z 1968 roku wraz z jej kontynuacjami – zwłaszcza, że z pewnością cykl ten przysłużył się rozwojowi gatunku science fiction – ale satysfakcja płynąca z ich odbioru jest w moim przypadku przefiltrowana przez nieco kampowe spojrzenie i filmoznawcze doświadczenie. Estetycznie te filmy po prostu za bardzo się zestarzały, bym nie odczuwał przy ich oglądaniu pewnego dysonansu – a warto podkreślić, że nie każdy stary film (nawet sci-fi) sprawia podobne wrażenie, niektóre są ponadczasowe. Doceniam też próbę wskrzeszenia marki po latach, w odnowionej oprawie, z gwiazdorską obsadą i nie byle jakim reżyserem za sterami – w końcu Tim Burton to nie pierwszy lepszy podwykonawca, lecz człowiek z wyrazistym stylem i talentem. Niestety wyreżyserowanej przez niego „Planety małp” z 2001 roku chyba w końcu nie dałem rady obejrzeć w całości, pomimo mojej sympatii do Burtona i umiarkowanej, ale jednak również sympatii do Wahlberga, grającego w filmie główną rolę. A próbowałem, próbowałem nawet parokrotnie – niekiedy kończyło się to zaśnięciem, innymi razy wyłączałem ze znużenia.
W 2011 roku nastąpił powiew świeżości. Rupert Wyatt wyreżyserował „Genezę planety małp” – film stanowiący kolejne podejście do tej samej historii, nowoczesny nie tylko technologicznie i estetycznie, ale również narracyjnie. Z nową energią, nową dynamiką i nową tonacją stworzył coś pomiędzy rebootem, remakiem i prequelem do oryginalnego cyklu. Pomogli mu w tym scenarzyści Amanda Silver i Rick Jaffa. Ich wersja historii o małpach, u których w wyniku eksperymentu naukowego pewnej korporacji nastąpił stopniowy, acz błyskawiczny rozwój inteligencji i wykształcenie świadomości bliskiej tej ludzkiej, niosła ze sobą ciekawe pytania natury etycznej w zakresie nauki czy ekologii (co wolno, a czego nie wolno naukowcom? co nasze traktowanie zwierząt mówi o nas jako gatunku? co świadczy o człowieczeństwie jako takim, odróżniając nas od innych istot?). Jednocześnie zaś „Geneza…” stanowiła ledwie zalążek nośności dyskursywnej kolejnych dwóch odsłon, wyreżyserowanych już przez Matta Reevesa, który uczynił tę historię bardziej mroczną.
Pierwsza z nich, „Ewolucja planety małp” z 2014 roku, napisana przez tych samych scenarzystów wspartych przez Marka Bombacka, skupiała się na lęku przed obcością i wynikającej z tego lęku wrogości, na problemach z komunikacją i zaufaniem, na polityce i kryzysach tożsamości, na zaburzeniu status quo ludzi jako dominującego gatunku. Najnowsza część, „Wojna o planetę małp”, rozwija te wszystkie wątki i retorycznie okazuje się jeszcze bardziej gorzka. Być może wynika to z faktu, że jej scenariusz napisali Mark Bomback i sam Matt Reeves.
Fabuła „Wojny…” rozgrywa się kilka lat po wydarzeniach z poprzedniej części. Caesar, jedna z pierwszych „ulepszonych” małp (w którą dzięki technikom motion capture i performance capture wciela się po raz trzeci Andy Serkis), od dawna dowodzi swojemu plemieniu żyjącemu w lasach w pobliżu San Francisco. Zdolności techniczne, językowe i inne zarówno jego, jak i pozostałych małp, wyraźnie ulegają wciąż udoskonaleniu. Ich spokój zakłócają jednak ludzie, którzy znając historię Caesara pragną go wytropić i wyeliminować, osłabiając w ten sposób małpią społeczność. Podczas jednego z ataków okazuje się, że ludzkie oddziały wspierane są także przez wybrane zbuntowane małpy, zdrajców swojego gatunku podążających ścieżką pierwszego buntownika – Koby. Caesar traci jednak nie tylko pewność co do poczucia małpiej solidarności, ale również kogoś z kręgu najbliższej rodziny. Tak rodzi się żal i rozpacz, które w ogólnej wojnie między gatunkami lokuje również wątek prywatnej wendetty małpiego przywódcy na ludzkim oprawcy. Nie wie jeszcze, że ten ostatni, pułkownik oddziału wojskowego stacjonującego w górach (Woody Harrelson), ma wobec małp jeszcze bardziej niecne zamiary.
To my was stworzyliśmy. Od tamtej pory natura stale nas karze. Oto nasz ostatni bastion. Jeśli runie, powstanie planet małp.
Spodziewałem się, że finał trylogii albo stanowić będzie bezpośrednią kontynuację wątków z „Ewolucji…”, albo doprowadzi wreszcie do rozwinięcia marginalizowanego dotąd do roli smaczku dla fanów uniwersum „Planety Małp” wątku statku kosmicznego, jakże istotnego w klasycznych filmach z tego cyklu. Drugi z tych pomysłów mógłby zostać pięknie ograny jako dekonstrukcja starszych filmów, swego rodzaju klamra semantyczna, próba „opowiedzenia na nowo” tej (nie)znanej historii. Ku mojemu zaskoczeniu, twórcy obrali jednak – jak widać po opisie powyżej – znacznie ciekawszy kierunek. Dzięki temu „Wojna o planetę małp” zachowuje spójność z „Genezą…” i „Ewolucją…” na poziomie podstawowych realiów świata przedstawionego i eskalacji mrocznej tonacji, nie popadając przy tym w pułapkę wtórności, będącej bolączką wielu sequeli.
W pewnym sensie, Reeves stworzył film inny od dwóch poprzednich pod względem gatunkowości i mocy wyrazu. „Wojna…” to poniekąd hybryda postapokaliptycznego kina akacji, dramatu wojennego i filmu drogi. To opowieść o zemście i poczuciu straty, również straty motywacji w beznadziejnej sytuacji. Nie obeszło się bez pewnych uproszczeń, których kosztem jest mniejsza „subtelność” niż choćby w „Ewolucji…”, ale moim zdaniem nie zaszkodziło to wcale trylogii. Wręcz przeciwnie, bo choć cenię sobie metafory bardziej stonowane, to wyraziste, wręcz oczywiste analogie do historii w „Wojnie o planetę małp” są silnym retorycznym zawołaniem do ludzkiego sumienia.
„Wojna…” obfituje bowiem właśnie w mocne, czytelne nawiązania do zorganizowanego rasizmu, holokaustu, niewolnictwa i paru innych tragicznych epizodów z prawdziwej historii ludzkości. Przemycone zostają one zarówno w warstwie scenariuszowej – na przykład w ukazaniu motywacji poszczególnych postaci i konstrukcji sytuacji fabularnych – jak i na poziomie wizualnym. Najsilniej akcentowana jest bodaj ikonografia filmów o tematyce drugiej wojny światowej, zadziwiająco dobrze pasująca do innych kluczy estetycznych, które można tu zaobserwować, ze szczególnym uwzględnieniem motywów postapokaliptycznych. Dawno nie widziałem tak dobrze i sugestywnie wyglądającego postapo w kinie, nawet w filmach wprost wpisujących się w ten nurt. Dochodzą do tego pewne inspiracje wojną w Wietnamie, przefiltrowaną głównie przez pryzmat „Czasu Apokalipsy” (a może to raczej nawiązania wprost do „Jądra ciemności”?).
Nie brakuje w „Wojnie o planetę małp” scen z epickim wręcz rozmachem. Mnóstwo efektów specjalnych (od świetnego CGI przy modelach małp po liczne wybuchy i inne widowiskowe atrakcje), udane wyczucie dramaturgiczne (ciężar całej historii rozładowywany jest chwilami przez doskonały comic relief w postaci „Złej Małpy” granej przez Steve’a Zahna oraz przez uroczo niewinną dziewczynkę Novę, graną przez Amiah Miller) oraz spójny i efektowny wygląd świata przedstawionego (tzw. setting; brawo dla scenografów i kostiumografów) składają się na obiecujący blockbuster. Film Reevesa to jednak znacznie więcej. Prowokująca do myślenia, poruszająca i niepokojąco racjonalna opowieść o narodzinach zła, zwierciadło mrocznych aspektów człowieczeństwa, retoryczna lekcja historii ubrana w sztafaż rozrywkowej fantastyki naukowej. Mógłbym napisać o paru mankamentach, takich jak choćby absurdalnie głupie zakończenie wielkiej bitwy w finale, ale nawet one nie są w stanie umniejszyć ostatecznie bardzo wysokiej oceny, na jaką zasługuje „Wojna o planetę małp”.