WYPIJMY ZA MIŁOŚĆ
Dla wielu „Romeo i Julia” to najbardziej romantyczna historia w dziejach świata. Jest w niej wszystko – gorące uczucie, przeszkody stojące na drodze zakochanych (które, w większości, ci pokonują; albo z których niewiele sobie robią) i skomplikowana intryga. Pociągający duet Eros i Tanatos raz jeszcze święci więc sukcesy, zwłaszcza wśród hołdujących duchowi romantyzmu osób.
Istnieje jednak również druga strona „Romea i Julii” – ta racjonalna lub wręcz cyniczna – gdy spoglądając na historię gwiazd szekspirowskiego dramatu, widzi się trzydniowy, pedofilski (Romeo ma bowiem lat siedemnaście, a Julia trzynaście) romans, zwieńczony śmiercią w sumie sześciu osób. Filmowa wersja dramatu w reżyserii Baza Luhrmanna plasuje się gdzieś pomiędzy klasycznie rozumianym romantycznym duchem – tekst sztuki i jej przesłanie nie ulegają bowiem zmianie – a, wynikającym z wizualnego uwspółcześnienia obrazu, estetycznym komizmem i dystansem w stosunku do nostalgicznie pojmowanej miłości.
Verona Beach to arena dla walk dwóch rywalizujących ze sobą gangów – Montague i Capulet. Poza tym rozgrywająca się na Florydzie akcja filmu do złudzenia przypomina pierwotną, szekspirowską wersję Romea i Julii. Dla przypomnienia: Romeo Montague (Leonardo Di Caprio) w przebraniu giermka dostaje się na bal maskowy, wydawany przez Capuletich, co ma być remedium na jego – po raz kolejny – złamane serce. Na zabawie chłopak poznaje piękną Julię Capulet (Clare Danes), w której z miejsca (i z wzajemnością) się zakochuje. Niestety na drodze do spełnienia ich uczucia stoją rodzinne waśnie. Wkrótce dochodzi do tragedii znanej chyba każdemu, bez względu na wykształcenie, kolor skóry, płeć czy wiek.
Wyobrażam sobie, że eksperci od literatury angielskiej – zwłaszcza tradycjonaliści przywiązani do klasyki – przeżywali na premierze tegoż filmu, jeżeli nie zawał, to przynajmniej stan przedzawałowy. Kto wie, być może Luhrmann postawił sobie za punkt honoru wykończyć jakiegoś nielubianego w młodości nauczyciela i stąd wziął się pomysł na równie kontrowersyjną adaptację Romea i Julii. Całe szczęścia jednak, że nie wszyscy na globie to zwolennicy sakralizacji klasycznych dramatów, o czym świadczy sukces filmu. Swoją drogą, wielu przypisuje go nie Luhrmannowi, a Szekspirowi, twierdząc, że ciepłe przyjęcie produkcji australijskiego twórcy wynika nie z jego talentu i kreatywnego przetworzenia klasycznego utworu, lecz z umiejętności tworzenia uniwersalnych i ponadczasowych historii angielskiego dramatopisarza. Trudno powiedzieć, na ile są to prawdziwe stwierdzenia, nie da się jednak ukryć, że sztuka „Romeo i Julia” doczekała się już wielu – nierzadko dalekich od klasycznego dramatu – adaptacji. „Gnomeo i Julia”, „West Side Story” czy „Szeregowy Romeo” – to tylko krople w morzu licznych przykładów.
Jak w książkach całujesz.
Luhrmann idzie jednak o krok dalej, tworząc gatunkową hybrydę, w dodatku wykazującą cechy homogenizacji kultury. Reżyser z typową dla siebie lekkością miesza porządki – aspekty tak zwanej kultury wysokiej i niskiej. W powstałej w 1996 roku wersji „Romea i Julii” odnaleźć można elementy charakterystyczne dla różnorodnych form kina gatunkowego – filmów gangsterskich, romansu, melodramatu, kina akcji, a nawet westernu.Kolejne formy estetyczne przeplatają się ze sobą na zasadzie przypadkowego misz-maszu – lśniące w słońcu srebrne pistolety, flamenco i stylizacje wykorzystujące między innymi motywy maryjne jednoznacznie nasuwają skojarzenia z Meksykiem i Ameryką Łacińską, a chwilami także telenowelą; buty z ostrogami i kołyszące się na wietrze szyldy wprawione w ruch obrotowy wystrzałem z broni przywołują z kolei na myśl klimaty Dzikiego Zachodu. Dodajcie do tego helikoptery, wieżowce, broń snajperską, rozchełstane hawajskie koszule i lowridery, a otrzymacie obraz poziomu „szaleństwa” tej produkcji.
Film Luhrmanna wpisuje się w kampowe założenia. Wszechobecny kicz w postaci błyszczących barw i tandetnych dodatków jest ewidentnie efektem namysłu i bardzo konkretnej koncepcji, wyśmiewającej, ale i doceniającej popkulturową stronę świata. Estetyka klipu muzycznego i programów telewizyjnych (głównie reality show) bezsprzecznie stały się inspiracją dla stylizowanego montażu tej wersji „Romea i Julii”. Krótkie ujęcia, dynamiczna praca kamery, nierzadkie korzystanie ze zbliżeń i detalu w kontrze do planu ogólnego – tym pokrótce charakteryzuje się strona techniczna filmu Luhrmanna. Całość dopełnia bardzo zróżnicowana, współczesna (choć i tu zdarzają się wyjątki) muzyka. Linię melodyczną tworzą utwory takich zespołów, jak Radiohead, Garbage czy The Cardigans. Warto tutaj wspomnieć również o „Liebestod” Wagnera, finalnym utworze z opery „Tristan i Izolda”, który stał się podkładem dla dramatycznego zakończenia filmowych losów Romea i Julii. Rozważania na temat tego, co w ten sposób Luhrmann pragnął przekazać odbiorcom, pozostawię do prywatnego namysłu każdego widza.
Kochałem dotąd? Nie, serce się myli. Miłość poznałem dopiero w tej chwili.
Intrygująco wypadają także kreacje postaci na poziomie scenariusza i dobrze dobrana obsada aktorska. Z pewnym rozczuleniem spogląda się na młodziutkiego Leonardo di Caprio w roli Romea i Clare Danes – filmową Julię. Spore wrażenie robi fakt, że prowadzone w filmie konwersacje to oryginalne dialogi z szekspirowskiego dramatu, które nie są jednak recytowane. Aktorzy postarali się zachować w wymianach zdań naturalny charakter rozmów, tak jak gdyby rymy i stosowanie wyszukanego, anachronicznego słownictwa nie stanowiły odstępstwa od codziennej normy. W kontraście do tego warto wspomnieć jeszcze o postaci czarnoskórego Mercutia (Harolda Perrineau), którego przedstawiono jako gangstera-transwestytę i który – jako postać charakterystyczna – bardzo głęboko zapada w pamięć.
Luhrmannowska wersja „Romea i Julia” to jedna z moich ulubionych adaptacji klasycznego dzieła Szekspira. Uwspółcześnienie tej historii nie wpływa negatywnie na jej przesłanie, wciąż traktujące o miłości od pierwszego wejrzenia, dla której zrobić można wszystko. Przyznaję, że po latach taka koncepcja uczucia nie wydaje mi się już wiarygodna i wartościowa, ale film Luhrmanna to przecież obraz niezwykły nie ze względu na fabułę, a warstwę estetyczną i różnorodność wykorzystanych konceptów oraz rozwiązań technicznych. Jak dla mnie, to pozycja obowiązkowa na liście każdego kinomana. Smuci więc niska frekwencja na czwartkowym pokazie w ramach 43. ILF. Z nadzieją, że następnym razem będzie lepiej, „spełniam toast zbawienia lub zguby”.
Tekst ukazał się w: „Ińskie Point” 2016