MIAŁ BYĆ HIT
Doświadczone w familijnych produkcjach studio Disneya, materiał bazowy w postaci powieści utalentowanego autora Roalda Dahla i nagrodzony trzema Oscarami reżyser, Steven Spielberg, za sterami. Ten projekt musiał się udać! „BFG. Bardzo Fajny Gigant” wydawał się wręcz skazany na sukces. Rzeczywistość pokazała jednak, że nawet z tak dobrymi warunkami można się przeliczyć.
„Charlie i fabryka czekolady”, „Gremliny”, „Matylda”, „Fantastyczny Pan Lis”, a teraz również „BFG. Bardzo Fajny Gigant” – filmowcy głównego nurtu chętne sięgają po dorobek literacki Roalda Dahla. Być może wynika to z faktu, że we wszystkich tych zekranizowanych utworach autor wykazał niebywałe zdolności do kreowania opowieści, których pozornie infantylna aura trafia doskonale również do dorosłych odbiorców. W świecie kina takie historie cenione są choćby za to, że sprzyjają potencjalnie szerokiej grupie docelowej, a jednym z dotychczasowych mistrzów w ukazywaniu ich na wielkim ekranie był Steven Spielberg. Kiedy więc to właśnie on postanowił zrealizować aktorską wersję „Bardzo Fajnego Giganta” przy wsparciu wytwórni Disneya i budżecie opiewającym na 140 milionów dolarów, zapowiadał się kolejny głośny hit. Jakież musiało być zdziwienie inwestorów i samego twórcy, kiedy pierwsze wyniki box office zwiastowały raczej druzgocącą porażkę. Zwiastun ten okazał się zresztą niezbyt daleki od prawdy, bo choć na chwilę obecną można stwierdzić, że film się zwrócił, to jednak zyski z jego dystrybucji nie opiewają na spodziewane kwoty. Skąd taki obrót wydarzeń?
Przede wszystkim, „BFG” okazuje się filmem mocno nierównym. Z jednej strony jest zbyt naiwny i prosty, by mógł spodobać się szerszej dorosłej widowni. Zwłaszcza, że brakuje w nim takich akcentów, które mogłyby np. ewokować nostalgię za dzieciństwem. Choć fabuła zdaje się odwoływać do nastroju charakterystycznego dla klasycznych baśni bądź bajek, nie jest ona ani konsekwentną próbą przywrócenia klasycznych schematów gatunkowych, ani ich twórczym przetworzeniem. Z drugiej zaś strony, łatwo jest mi wyobrazić sobie sytuacje, w których skonsternowane rozwojem fabularnych wydarzeń dzieci oglądające ten film ze starszymi opiekunami pytają co rusz o motywacje bohaterów, przyczyny poszczególnych akcji itd., a ci nie są w stanie udzielić im zdecydowanej, pewnej odpowiedzi. Jeszcze łatwiej wyobrażam sobie za to dzieciaki, które podczas blisko dwugodzinnego seansu zaczynają się zwyczajnie nudzić. Konwencja, w której „BFG” jest utrzymany odbiega bowiem zarówno od ospałych, hipnotyzujących narracji onirycznych, jak i od dynamicznych przygodowych opowieści w realiach fantasy.
Fabuła „Bardzo Fajnego Giganta” skupia się na nietypowej przyjaźni, rodzącej się między małą dziewczynką a olbrzymem. Sophie, dziesięcioletnia wychowanka sierocińca, pewnej bezsennej nocy wymknęła się wbrew zakazom z łóżka i wyjrzała przez okno. Traf chciał, że właśnie wtedy ulicę, przy której ów sierociniec się mieścił, nawiedził pewien gigantyczny stwór. Kiedy zauważył dziewczynkę, postanowił ją porwać i zabrać do swojego odległego, tajemniczego kraju. O dziwo, jednak, olbrzym nie miał złych zamiarów, o czym dość szybko Sophie miała okazję się przekonać. W przeciwieństwie do innych mieszkańców Krainy Olbrzymów, ten nie żywił się bowiem dziećmi, co wcale nie polepszało jego – i tak już napiętych – relacji z innymi mieszkańcami tegoż miejsca. Ze znajomości pomiędzy tytułowym Bardzo Fajnym Gigantem a wspomnianą dziewczynką wynika szereg konsekwencji dla nich obojga i właśnie o tych wydarzeniach film opowiada.
Rzecz w tym, że opowieść to bardzo… nijaka. Do tego stopnia, że i morał zdaje się co najmniej rozmyty. Jedną z cech Wielkich Narracji jest jasne, retoryczne przesłanie, zwykle wynikające z drogi odbytej przez bohatera bądź bohaterów. Każdy, często nawet antagoniści, mają w takich opowieściach szansę na odkupienie. Klarowny system wartości idzie w nich w parze z adekwatnymi karami i nagrodami. Tymczasem finał „BFG” zdaje się wysyłać sprzeczne sygnały. Bo choć para głównych bohaterów i ich przygody gloryfikują odwagę i aktywność, to już postaci drugoplanowe i epizodyczne zdają się od początku do końca skazane na taki bądź inny los. Nie wspominając już o tym, że spora część z nich zdaje się po prostu „wydmuszkami”, jakby na siłę wypełniającymi świat przedstawiony.
– Dlaczego zabrałeś mnie?!
– Bo usłychał twoje samotne serce.
Trudno powiedzieć, na ile powyższa uwaga wynika z tekstu źródłowego, autorstwa Dahla – tudzież z jego scenariuszowego odpowiednika, spisanego przez Melissę Mathison – a na ile z decyzji realizacyjnych towarzyszących pracom nad filmem. Oglądając „BFG” odniosłem wrażenie, że zawinił przede wszystkim reżyser. Większość obsady sprawiała bowiem wrażenie nieco zagubionej, aktorzy grali trochę tak, jakby nie do końca wiedzieli, jak wygląda koncepcja, której mają się podporządkować. Dotyczy to zarówno postaci epizodycznych, zwłaszcza w drugiej części filmu, jak i pierwszoplanowych. Po wysypie świetnych ról dziecięcych w Hollywood (i nie tylko), gra Ruby Barnhill (wcielającej się w Sophie) razi sztucznością i rysującym się na jej twarzy zagubieniem. Albo zawinił tu nietrafiony casting, albo sposób, w jaki ta młodziutka aktorka pokierowana była na planie. Szkoda tym bardziej, że był to jej filmowy debiut.
Na jej wytłumaczenie należy zaznaczyć, że jak na debiut, wyzwanie, przed jakim postawiono Barnhill, okazało się nad wyraz trudne. O ile w takiej np. „Niekończącej się opowieści” nieletni aktorzy grali na planie w otoczeniu mechatronicznych, praktycznych efektów specjalnych, to większość scen w „Bardzo Fajnym Gigancie” wykorzystuje efekty CGI. W konsekwencji, Barnhill musiała sobie wyobrażać swojego głównego ekranowego partnera, olbrzyma. W tego wcielił się natomiast poznany przez Spielbierga na planie „Mostu szpiegów” brytyjski aktor Mark Rylance, który udzielił swojej postaci głosu oraz mimiki i gestów, rejestrowanych z wykorzystaniem popularnych dziś technik motion capture oraz performance capture (w ten sam sposób wykreowane zostały pozostałe olbrzymy, „grane” m.in. przez komików Billa Hadera czy Jemaine’a Clementa). Przez cały seans nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że komputerowo wygenerowana twarz Bardzo Fajnego Giganta ma w sobie więcej z rysów Seana Penna i Bena Kingsleya, niż Rylance’a, ale to mało istotne.
Ważne natomiast, że CGI wypada w „BFG” naprawdę przyzwoicie i bardzo zgrabnie komponuje się z normalnymi zdjęciami filmowymi, za które odpowiada Janusz Kamiński. Ogólnie rzecz ujmując, oprawa „Bardzo Fajnego Giganta” prezentuje się całkiem ładnie. Dotyczy to nie tylko aspektów wizualnych, ale również muzyki skomponowanej przez Johna Williamsa. Ten współpracuje już zresztą ze Spielbergiem od ponad czterech dekad – i trzeba przyznać, że na wspólnym koncie mają już kilka znacznie bardziej zapadających w pamięć dzieł. W zasadzie, choć trudno się przyczepić do soundtracku „BFG”, to nie ma na nim praktycznie ani jednej kompozycji szczególnie zapadającej w pamięć.
Nastaje godzina duchów – czas, kiedy pojawiają się potwory, kiedy ludzie tajemniczo znikają. Dziewczynki mówią, że godzina duchów zaczyna się o północy A ja myślę, że o trzeciej w nocy, kiedy już chyba tylko ja nie śpię. Tak jak zawsze, tak jak teraz.
Być może, aby Steven Spielbierg stworzył dziś dobry film dla dzieci/o dzieciach, powinien najpierw uważnie podpatrzeć jakieś dobre wzorce? Gdyby przed realizacją „BFG” obejrzał – i zrozumiał! – wybrane, szczególnie udane dzieła tego typu, sam też stworzyłby coś godnego uwagi. Wystarczyło przecież zapoznać się z dorobkiem – tym autorskim i producenckim – Guillermo Del Toro, z wybitnym „Labiryntem Fauna” na czele. Albo wyciągnąć wnioski z sukcesu fenomenalnego serialu „Stranger Things”, zrealizowanego przez Shawna Levy’ego oraz braci Matta i Rossa Dufferów dla stacji Netflix. Do diaska, mógł przecież odświeżyć sobie filmy, które sam produkował („Super 8” J.J. Abramsa) lub reżyserował („Przygody Tintina”, czy wreszcie dużo wcześniejszy „E.T.”)!
Tymczasem wydaje się, że dzisiejszy Spielbierg to taki raczej „Spielberg-wannabe”, naśladowca, może wręcz koniunkturalny od-twórca. Niestety możliwe też, że po latach kręcenia „poważnych” filmów jego wrażliwość, niegdyś tak bliska młodzieńczym fantazjom i upodobaniom, pokryła się już nieco patyną czasu i coraz trudniej mu trafiać dziś w te struny dziecięcych fascynacji, które czyniły jego wcześniejsze dokonania ponadczasowymi. Jeśli tak właśnie jest, to świat filmu spotkała wielka szkoda, ponieważ mało kto w Hollywood potrafił tak skutecznie rozbudzać „dziecko w każdym z nas”, jak czynił to dotąd właśnie Steven Spielberg. Pozostaje jednak nadzieja, że standardem dla dalszej twórczości tego reżysera okaże się poziom wspomnianych „Przygód Tintina”, a nie ten reprezentowany przez „BFG”.
Publikowano również na: duzeka.pl