W FAJNEJ SŁUŻBIE JEJ KRÓLEWSKIEJ MOŚCI
„Kingsman: Tajne służby” to fenomen nad wyraz osobliwy. Będąc filmem na wskroś nowoczesnym i postmodernistycznym, przywraca on do życia ducha dawnych, kultowych opowieści o szpiegach. Nie jest to jednak ani nudna laurka, z pietyzmem powielająca schematy, które jedynie próbuje uwspółcześnić, ani też złośliwy, erudycyjny prztyczek wymierzony owym schematom. To raczej solidny przykład fajnego, a przy tym niegłupiego i ambitnego akcyjniaka.
Formuła kina szpiegowskiego w swojej najbardziej typowej i znanej postaci kształtowała się w czasach zimnej wojny, głównie za sprawą filmowych adaptacji książek Iana Fleminga o Jamesie Bondzie oraz seriali takich jak „Święty”. To wtedy narodziły się schematy, które stały się standardem dla tego gatunku, łączącego ideologicznie-polityczne intrygi ze specyficzną lekkością, humorem i innymi atrybutami kina rozrywkowego. Z biegiem lat konwencja ewoluowała, by swój drugi renesans przeżywać w XXI wieku, przede wszystkim za sprawą cyklu filmów o Jasonie Bournie oraz nowej odsłony serii bondowskiej w erze Daniela Craiga. Były to jednak zupełnie inne filmy – bardziej dynamiczne, brutalne, brudne i „realistyczne”, tudzież „poważne”. Próba ukazania drugiego oblicza szpiegostwa rozwijała się równolegle z gestami dystansowania się do dawnej, wyraźnie już wyczerpanej konwencji: albo w przerysowanych komediach, balansujących na pograniczu pastiszu i parodii (np. „Austin Powers”, „Johnny English”, „Dorwać Smarta” czy „Agentka”), albo w subtelnych autoironicznych akcentach dekonstrukcji wplatanych w rzeczone „poważne” filmy.
Niewątpliwie „Kingsman” wpisuje się w bardziej humorystyczny, komediowy spośród wspomnianych powyżej nurtów przetworzonego kina szpiegowskiego. Jednocześnie jednak nie sposób umieścić go w tym samym szeregu, co wzorcowych tego nurtu przedstawicieli. To wciąż postmodernistyczna zabawa, przerysowująca i wywracająca „do góry nogami” prawidła gatunku, ale operująca innym wachlarzem zabiegów, innym humorem, innym smakiem i – przede wszystkim – innym pomysłem. Pastiszowość „Kingsmana” zasadza się m.in. na pięknie nakreślonym kontraście pomiędzy współczesnością i retro. Ów kontrast budowany jest oczywiście poprzez nieprzypadkowy dobór głównych bohaterów i wcielających się w nich aktorów, ale również w dialogach czy wreszcie środkach filmowych. Nie brakuje w filmie ostrych, makabrycznych wręcz scen, będących odpowiedzią już nie na „klasyczną”, zimnowojenną wersję kina szpiegowskiego, ale właśnie na nową, brutalną jego odmianę. Jednocześnie wszechobecne gadżety czy choćby brytyjski szyk ewokują jawne skojarzenia właśnie z klasyką.
Już sam zarys fabuły świadczy o doskonałym wyczuciu gatunku i zdystansowanym podejściu Matthew Vaughna, odpowiedzialnego za reżyserię oraz za scenariusz „Kingsmana” (napisany wespół z Jane Goldman w oparciu o komiksy Marka Millara) do kina szpiegowskiego. Film opowiada historię Eggsy’ego (Taron Egerton), ambitnego rekruta tajnej międzynarodowej agencji wywiadowczej, wcielanego do organizacji przez agenta Galahada (Colin Firth) pod okiem Merlina (Mark Strong) oraz Arthura (Michael Caine). Nieprzypadkowe imiona przedstawicieli tajnych służb są rzecz jasna nawiązaniem do Rycerzy Okrągłego Stołu, a to tylko jeden z wielu smaczków wplecionych w tę opowieść. Zgodnie z modelem gatunkowym, uczeń i mentor muszą stawić czoła charyzmatycznemu łotrowi, Valentine’owi (Samuel L. Jackson), którego niecny plan zagraża ludzkości.
Ilość dowodów na to, z jakim wyczuciem Matthew Vaughn rozkłada na części i rekonfiguruje konwencję szpiegowską, jest zdumiewająca. Z ogromną świadomością reżyser zdołał wpleść w film bodaj każdy element kluczowy dla tego typu historii, obnażając przy tym ich schematyczność. To nie jest jednak dzieło cynicznego prześmiewcy, a raczej hołd złożony wieloletniej tradycji kina gatunkowego. Na ile to zasługa samego reżysera/scenarzysty, a na ile komiksowego pierwowzoru, pozostaje kwestią drugorzędną, zwłaszcza że nie tylko na fabule opiera się urok „Kingsmana”. Łatwo jednak zauważyć, że Vaughn doskonale odnajduje się w pracy na materiale źródłowym autorstwa Millara – przed „Kingsmanem” reżyser umiejętnie zekranizował również inne dzieło tego artysty, równie błyskotliwie dekonstrukcyjny komiks „Kick-Ass”.
Siła filmu „Kingsman” zasadza się także w dużym stopniu na aktorach, którzy – być może dobrze poprowadzeni przez reżysera, a być może naturalnie predysponowani do przydzielonych ról – zagrali tak, jakby po pierwsze dobrze się bawili na planie, a po drugie mieli konkretne, świetne pomysły na swoje postaci. Drobne gesty, specyficzne sposoby mówienia i inne detale są jak wisienki na torcie dla świetnie napisanych przecież bohaterów. Uwagi te dotyczą zresztą zarówno pierwszego, jak i dalszych planów, na których, swoją drogą, również nie zabrakło gwiazd (wystarczy wspomnieć o Jacku Davenporcie czy Marku Hamillu w epizodycznych rolach).
Słowa uznania należą się również całemu sztabowi ludzi odpowiedzialnych za audiowizualną oprawę filmu, począwszy od scenografii i kostiumów, a skończywszy na świetnej muzyce (za którą odpowiadają Henry Jackman i Matthew Margeson) oraz zdjęciach (autorstwa George’a Richmonda). Te ostatnie, wraz z przedziwnymi sztuczkami montażowymi, budzić mogą skojarzenia z – wydawałoby się dotąd – niepowtarzalnym stylem kina Guya Ritchiego. To nie lada osiągnięcie, by z tego typu wybuchowej mieszanki stworzyć aż tak wyborny koktajl.
„Kingsman: Tajne służby” to nie tylko doskonały pastisz, ale też cudowny owoc kinofilskiej pasji, czerpiący garściami z różnych źródeł, zarówno narracyjnie, jak i estetycznie. To nieślubne dziecko filmów o Jasonie Bournie i Jamesie Bondzie z chuligańskim sznytem filmów Guya Ritchiego. To, wreszcie, wysmakowany blend precyzyjnie dobranych schematów, doprawiony sowitą dawką absurdu i efektownością odważnie zbliżającą się do efekciarstwa.