MIĘDZY WHISKEY A WHISKY
„Lepsze jest wrogiem dobrego” – powtarzał zawsze mój ojciec, a ja po chwili zastanowienia pozwalałam schować się jego słowom gdzieś w odległych zakamarkach mojego mózgu. „Bez ryzyka nie ma zabawy” – myślałam i dziękowałam w duchu wszystkim tym, który mieli odwagę, by narazić się na porażkę pragnąc czegoś więcej, niż „dobre”. Wbrew wszystkiemu jednak po seansie „Kingsman: Tajne służby” byłam przekonana, że próby „ulepszenia” tego filmu mogłyby przynieść fatalne w skutkach wyniki i drugiej odsłony cyklu, „Kingsman: Złoty krąg”, bardzo się obawiałam, tymczasem…
Czy agent supertajnej brytyjskiej organizacji ma czas, by zaśniedzieć nieco od sielanki? Oczywiście, że nie! Stara nienawiść nie rdzewieje, zwłaszcza, jeżeli pojawia się nagle przed siedzibą Kingsman w postaci zmartwychwstałego zdrajcy, niedoszłego agenta Charliego (Edward Holcroft) z dosztukowanym ramieniem ze stali nierdzewnej i misją destrukcji. Choć Eggsy’emu (Taron Egerton) udaje się unieszkodliwić byłego kandydata na dżentelmena, przeciwnik osiąga cel i wykrada akta najważniejszych agentów Kingsman. Niestety, organizacja dowiaduje się o tym w najgorszy z możliwych sposobów – gdy jest już po wszystkim. Jedyni ocalali z pożogi, Eggsy i Merlin (Mark Strong), muszą znaleźć sposób, by odpłacić agresorom pięknym za nadobne. Wkrótce okazuje się, że jedyną szansą na pokonanie tajemniczego Złotego kręgu jest sprzymierzenie się z amerykańską agencją Statesman.
Mocniej, bardziej, efektowniej – to pierwsze, co nasuwa się podczas próby zestawienia produkcji Matthew Vaughna z 2014 i 2017 roku. Ryzykowne? Owszem. Już wcześniej film balansował na granicy efekciarstwa, więc wzmocnienie i tak już wyrazistego obrazu mogło mu wyjść nie tyle na złe, co na tragiczne. Mogło, ale nie wyszło. Dzięki skupieniu się twórców na współbrzmieniu fabuły i kwestii formalnych raz jeszcze udało się obronić kamp przed zwycięstwem kiczu. Choć filmowi „Kingsman: Złoty krąg” można co nieco zarzucić, to na pewno nie na poziomie wizualnej przesady, która wciąż zachwyca swoim różnorodnym kolorytem – nawiązaniami do słodkich czasów amerykańskiego pop-artu lat 50., klasycznej bondowskiej elegancji lat 60., czy ranczerskiego przepychu typu southern cowboy z całą tą wypolerowaną na błysk boazerią, krawatami bolo i hektolitrami whiskey (a nie whisky), która sądząc po lekkiej sepii kolejnych kadrów najwyraźniej zalała też taśmę filmową.
Niestety, choć jest się czym w „Kingsman: Złoty krąg” zachwycać, to i jest i na co kręcić nosem. Niby wszystko się zgadza: mamy bliźniaczy jak w „Kingsman: Tajne służby” poważno-niepoważny klimat; mamy wyrazistych bohaterów, którym chce się kibicować; są przełamujące schematy gatunkowe zwroty akcji oraz cały pakiet dowcipów z różnych parafii. Sęk w tym, że brakuje… No właśnie, trudno powiedzieć czego brakuje, ale na jakimiś intuicyjnym, emocjonalnym poziomie daje się odczuć odmienność tego filmu Vaguhna od poprzedniego. Jest w nim jakiś pośpiech, jakiś brak pieczołowitości wykonania, jakieś niedbalstwo przy doglądaniu detali. O ile w „Kingsman: Tajne służby” trudno było się do czegoś przyczepić, o tyle w „Kingsman: Złoty krąg” dość wyraźnie widać niektóre szwy.
Przede wszystkim pewne dziwnostki dzieją się na poziomie emocjonalnym. Raz bohaterowie wykazują się godnym pozazdroszczenia profesjonalizmem, bez mrugnięcia okiem dokonując eksterminacji swoich wrogów i płynnie zmieniając przyporządkowanie innych postaci z szufladki „przyjaciel” na „wróg”, innym razem gotowi są rozpłakać się z powodu złamanego serca. Likwidacja wszystkich współpracowników w pierwszym odruchu nie zasługuje na uronienie łzy, ale wspomnienie jednego agenta jest w stanie zmiękczyć nawet najtwardsze serce. Momentami ma się wrażenie przymusu obserwowania wszystkiego z zewnątrz, z właściwym szalonym komediom dystansem, by za chwilę walczyć z narzucającymi się na zasadzie szantażu uczuciami straty, żalu i współczucia. Przerzucanie od sztuczności do naturalności sprawia, że chwilami widz nie jest w stanie trwać w dobrowolnym zawieszeniu niewiary.
Ponadto tam i ówdzie można by coś przyciąć, a kilka scen nieco rozbudować. Być może przydałoby się także więcej uwagi poświęcić dowcipom, które tym razem nie zawsze okazywały się najwyższych lotów. I wyjątkowo nie mam tu na myśli niestosowności kloacznych żartów, które – choć w niewielkim stopniu – również w „Kingsman: Złoty krąg” zostały umieszczone (ale z odpowiednim wyczuciem), lecz kilka wyświechtanych tekstów, które można by nawet uznać za intertekstualne zabawy, gdyby nie ich wręcz prostackie powtórzenie. Twórcy „Kingsman” przyzwyczaili widzów do konieczności nieco intensywniejszego zaangażowania i poszukiwań, do zadania sobie trudu zrozumienia, a właśnie tego momentami w drugiej odsłonie cyklu zabrakło. Zresztą nie tylko na poziomie gagów, ale też samego scenariusza, który chwilami naprawdę wybierał drogę na schematyczne skróty.
Jednak wszystkie te zarzuty, mimo poważnego tonu, nie są w stanie odebrać ogromu przyjemności płynącego z seansu. Dynamiczne melodie – które Kamilowi kojarzyły się z kinem superbohaterskim, z kolei mi z przygodówkami w stylu Indiany Jonesa – mimochodem podrywają kończyny do wybijania rytmu, a wszelkiego rodzaju nawiązania do sytuacji społeczno-politycznych i filmowych realiów oraz autoironiczne i metaświadome zabiegi każą wierzyć, że doświadcza się czegoś nieprzeciętnego i innowacyjnego. Może nie tak niezwykłego jak „Kingsman: Tajne służby”, ale wciąż z górnej półki postmodernistycznych produkcji.
Zresztą trudno byłoby nisko oceniać film, w którym ma się do czynienia z tak wyśmienitą obsadą aktorską. Tarona Egertona, który rozkochał mnie w sobie już podczas pierwszego spotkania w „Eddie zwany orłem”, na zmianę chce się objąć matczynym i romantycznym uściskiem. Wyjątkowo rozczulający okazuje się też Colin Firth. Jest niemal tak bezbronnie zagubiony i smutny, co słodka i psychopatycznie niebezpieczna jest Julianne Moore. Zaskakująco czaruje z kolei popisem wokalnym Mark Strong. Channing Tatum, Jeff Bridges oraz Pedro Pascal ukazują w krzywym zwierciadle ideały Stanów Zjednoczonych. Jest też Halle Berry, której filmowe aspiracje można by odczytać jako spuściznę po romansowaniu z Bondem w 2002 roku. Obok tak jasno świecącej listy nazwisk trudno przejść obojętnie. Zwłaszcza, że do poziomu oślepiającej supernowej doprowadza ją Elton John we własnej osobie.
„To nie jest koniec, to nawet nie jest początek końca, to dopiero koniec początku!” mówi w finale za Winstonem Churchillem Galahad i muszę przyznać, że brzmi to trochę jak groźba. Choć bowiem świetnie bawiłam się zarówno przy „Kingsman: Tajne służby”, jak i „Kingsman: Złoty krąg” to mam wrażenie, że entuzjazm Matthew Vaughna (za którym podążały drobiazgowość i zaangażowanie) już się wyczerpał i kolejne odsłony cyklu mogą przynieść widzom wyłącznie rozczarowanie. Tym razem niewygodne drobiazgi udało się zniwelować, wątpliwe rozwiązania wytłumaczyć i stłumić całość zachwytem nad bohaterami oraz dynamiczną stroną realizatorską, ale każdy smakosz w końcu orientuje się, że whiskey to nie to samo, co whisky.