chataCHATKA Z INNEGO ŚWIATKA
Nan (Radha Mitchell) i Mackenzie (Sam Worthington) Phillips to szczęśliwe małżeństwo wychowujące trójkę dzieci. Domek na przedmieściach, przyjacielscy sąsiedzi, urocza dzielnica – wszystko w życiu Phillipsów wygląda doskonale. I to pomimo trudnej, patologicznej wręcz przeszłości Macka, o której dowiadujemy się z mrocznego prologu.

Bohaterowi najwidoczniej udało się uporządkować swoje życie i wyjść na prostą. Sielska atmosfera zostaje jednak drastycznie zburzona pewnego feralnego dnia, kiedy to podczas campingu znika jego najmłodsza córka. Śledztwo prowadzi do tajemniczej chaty, w której dziewczynka najprawdopodobniej została zgwałcona i zamordowana, ale Mack nie może pogodzić się ze stratą dziecka. Jakiś czas później, pogrążony w depresji, otrzymuje tajemniczy list, który skłania go do powrotu na miejsce zbrodni. To, co znajduje u celu przekracza jego wszelkie oczekiwania.

chataScena powrotu protagonisty do tajemniczej chatki jest dla filmu punktem zwrotnym – i gdyby nie fakt, że zwiastuny oraz wszelkie materiały promocyjne zdradzają w tym zakresie znacznie więcej, bałbym się wyjawić kierunek, w którym od tego momentu zmierza dalsza część historii, w obawie, że serwuję czytelnikom spoiler. Bez tego trudno byłoby jednak rzeczowo tę produkcję oceniać, bo właśnie wtedy zaczyna się właściwa, zasadnicza część „Chaty”. Otóż dramatyczno-kryminalna tonacja filmu zostaje w tym miejscu przełamana, zresztą bardzo mocno, bo do realistycznego dotąd utworu wprowadzone są elementy nadnaturalne. I to nie byle jakie elementy – Mack spotyka w lesie… Boga.

Początkowo sam ten pomysł wydał mi się co najmniej fajny – stworzenie równie osobliwej sytuacji w dramatycznym utworze to doskonała okazja, by uczynić z niego filozoficzny eksperyment albo chociaż teologiczną przypowieść. Kto wie, może nawet coś pokroju „Życia Pi” (w końcu to dzieło tego samego producenta)? Zresztą, przez sporą część seansu zdawało mi się, że taki właśnie cel mógł przyświecać twórcom filmu lub autorowi książki, na kanwie której powstał. Możliwość skonfrontowania z Bogiem zwykłego człowieka, w dodatku pogrążonego w żałobie rodzica, stanowiła wręcz idealny punkt wyjścia dla intrygujących dialogów, opartych na typowo „ludzkiej” ciekawości i rozdrażnionej emocjonalności zestawionej z mądrością uosobionej boskiej instancji. Ba, nawet zachowując naturalną dla mnie ostrożność i dystansującą dawkę sceptycyzmu do wszelkich religijnych demagogii, byłem gotów opuścić gardę dzięki paru sprytnym zabiegom.

Po pierwsze fakt, że Bóg w trzech osobach grany jest przez Octavię Spencer (Bóg Ojciec, zwany tu „Papa”), Avrahama Aviv Alush (Jezus) oraz Sumire Matsubarę (Duch Święty, występujący pod imieniem Sarayu, czyli „Wiatr”) wydał mi się odważny, intrygujący i przemyślany. Nawet, jeśli skład obsady podyktowany był poprawnością polityczną, to sprawiał wrażenie sensownego i nienachalnego. Ta postać, która według podań przyjęła konkretną ludzką formę, Jezus, zagrana została przez aktora z Bliskiego Wschodu, konkretnie z Izraela, czyli etnicznie wszystko się zgadza. Dobór aktorek (!) – i to Afroamerykanki oraz Azjatki – do pozostałych dwóch wcieleń Trójcy Świętej jest natomiast dyskursywnie nośny i podatny na rozmaite interpretacje, na które warto byłoby pewnie poświęcić osobny tekst.

Po drugie, „uczłowieczenie” Boga i odmagicznienie jego języka przebiegło sprawnie, może nie tyle desakralizując tę postać, co zbliżając ją do wizji po-nowotestamentowej. Zabieg ten okazał się skuteczny narracyjnie i dramaturgicznie, jednocześnie zaś nie przekroczono w tym zakresie granicy, po której jakiekolwiek ewentualne zarzuty o bluźnierczość wymowy filmu dałoby się obronić. W efekcie, w mojej głowie co rusz pojawiały się pytania o światopoglądowe zakorzenienie tej historii – czy to dzieło republikanów, czy jednak demokratów; konserwatystów czy liberałów; katolików, a może New Age’owców? Wszystkie te obiecujące pytania i nadzieje szybko zostały jednak pogrzebane.

– Nie złościsz się na nich?

– Jasne, jak to rodzic.

– Wtedy włącza się ten twój gniew?

– Moje co?

– Gniew.

– Nie wiesz, o czym mówisz.

– Przestań. Wiadomo, że karzesz tych, którzy sprawiają ci zawód.

– Nie. Nie muszę nikogo karać. Grzech jest sam w sobie karą.

Mniej więcej w dwóch trzecich filmu protagonista trafia do tajemniczej komnaty, w której poznaje nową bohaterkę, Mądrość (w tej roli Alice Braga). To jedna z najbardziej absurdalnych i głupich scen w całej „Chacie”, zwieńczona zresztą koszmarnie kiczowatą kliszą „oczyszczającej” kąpieli. Sama postać Mądrości wprowadzona jest jakby z innego porządku, trudnego do umotywowania. Nawet, jeśli w książce jej obecność została jakoś uzasadniona (choć nie twierdzę, że tak jest), to w filmie pojawia się ona kompletnie „od czapy” i sprawia wrażenie zlepku różnych podań, w sumie bliższych spersonifikowanej Sprawiedliwości niż Mądrości. Co więcej, po chwili uważnego wsłuchania się w jej dialog z Mackenziem łatwo dojść do wniosku, że cały ten wywód pozbawiony jest sensownej argumentacji. Scena, która prawdopodobnie odgrywać miała kluczowe znaczenie retoryczne dla ogólnej wymowy filmu, okazuje się zwyczajnym szantażem emocjonalnym i bazującym na prostych, prostackich wręcz banałach ciągiem sofizmatów.

To właśnie w tej scenie pojawia się linijka tekstu odsłaniająca prawdziwe oblicze „Chaty”. Postać Mądrości, która powinna zostać nazwana raczej Propagandą, stwierdza bowiem, że „dopóki ten świat ma wybór, by nie podążać za Bogiem, zło może się do niego wkraść”. Tego rodzaju stwierdzenia, utożsamiające etyczne postępowanie wyłącznie z Bogiem, jest nie tylko perfidnym łgarstwem, ale też politycznym narzędziem w rękach wierzących, roszczących sobie prawo do osądzania, co jest dobre, a co złe przez pryzmat własnej wiary lub jej zinstytucjonalizowanej postaci, czyli religii. To trochę tak, jakby stwierdzić, że w imię Boga nikt nigdy nie czynił zła, a każdy niewierzący w Boga (ateista, agnostyk, ale też choćby nieuznający spersonifikowanej boskości buddysta czy szintoista) jest bardziej narażony na zło niż wierzący. Wszystko to przemycone gdzieś podskórnie, niejako obok wątku żałoby i oczyszczenia. Wzorcowy wręcz przykład prania mózgu, nie mniej niż dowolna sekciarska agitacja.

Niestety, oglądając „Chatę” już bez taryfy ulgowej – wynikającej z kilku obiecujących pomysłów narracyjnych wplecionych w film i słusznego skądinąd morału o konieczności pogodzenia się ze śmiercią bliskich – trudno przymykać oko na mankamenty tej produkcji. Po pierwsze, całość wydaje się sztucznie przeciągnięta, a przez wtórność wielu kwestii po prostu zbyt długa. Po drugie, część bohaterów wydaje się wręcz antypatyczna, raz za sprawą aktorstwa (Alice Braga sprawia momentami wrażenie erudycyjnej sadystki), a raz przez konstrukcję postaci (choć początkowo Mackenzie wzbudza żal, z czasem zaczyna irytować). Złego wrażenia nie rekompensuje ani świetna rola Octavii Spencer, ani niezłe w gruncie rzeczy kreacje aktorskie pozostałej części obsady (nawet epizodycznych, jak grany przez Tima McGrawa przyjaciel rodziny, Willie). Po trzecie, wreszcie,„Chata” ma wręcz szkodliwy wydźwięk propagandowy, który uniemożliwia pełne docenienie filmu za pozytywne przecież przesłanie o konieczności pogodzenia się ze stratą. Wszelkie inne atuty, takie jak „ciepła” tonacja zdjęć, proste acz ciekawe efekty specjalne czy piękne granie kontrastami, jakoś w obliczu tych trzech zasadniczych wad bledną.

Kamil Jędrasiak