BAILEY, BAILEY, BAILEY
Ktoś mógłby zapytać, jak to możliwe, że książka o reinkarnacjach psa utrzymywała się na szczycie listy bestsellerów „New York Timesa” przez cały rok, została przetłumaczona na 20 języków i wydana w 29 krajach oraz ostatecznie zekranizowana w reżyserii Lasse Hallströma, człowieka, który ma na swoim koncie takie hity, jak „Co gryzie Gilberta Grape’a”, „Czekolada”, „Casanova” czy „Podróż na sto stóp”. Ktoś mógłby zapytać, ale nie ja. Nie tylko dlatego, że „Był sobie pies” już widziałam, ale także dlatego, że – jak wielu ludzi na świecie – znam smak przyjaźni ze zwierzęciem oraz jej straty.
Zresztą powieść W. Bruce’a Camerona właśnie ze względu na znajomość podobnych doświadczeń powstała, bowiem inspiracją dla jej skonstruowania było cierpienie po stracie pupila dziewczyny pisarza. Jak opisuje sam autor: „Jechaliśmy wzdłuż kalifornijskiego wybrzeża autostradą 101, a ja przeżywałem mocno jej cierpienie. I nagle wpadłem na pomysł opowieści o psie, który nie umiera, ale rodzi się na nowo w kolejnych wcieleniach i próbuje zrozumieć, jaki jest cel i sens istnienia”. Cameron opowiadał historię Bailey’a przez kolejne 90 minut, a Cathryn Michon (jego późniejsza żona i współautorka scenariusza do „Był sobie pies”) przechodziła pełne łez katharsis.
A jaka konkretnie historia wzruszyła Cathryn Michon? Pierwsze wcielenie psiego protagonisty to raptem kilka miesięcy. Ledwie staje się szczeniakiem, korzysta z uciech ganiania i podjadania ze śmietnika, gdy łapie go hycel. Dopiero kolejne wcielenie w złotego retrivera okazuje się tym, które determinuje cechy jego charakteru na następne odrodzenia. Pewnego gorącego dnia Ethan (jako dziecko Bryce Gheisar, w roli nastolatka K.J. Apa, a dorosłego Dennis Quaid) przechodzi z matką (Juliet Rylance) obok pickupa, z którego daje się słyszeć żałosne piski. To uwięziony w środku szczeniak jękliwie daje znać o swoim tragicznym położeniu. Kobieta bez wahania wybija szybę i zabiera malucha do domu. Po krótkich negocjacjach z Ethana z ojcem (Luke Kirby) Bailey staje się nowym członkiem rodziny. On i Ethan są nierozłączni. Razem dorastają i popełniają błędy. Retriver jest też świadkiem zakochania swojego pana w Hannah (najpierw Britt Robertson, później Peggy Lipton), jego konfliktów ze staczającym się w alkoholizm ojcem oraz wypadku, który przekreśla wszystkie młodzieńcze plany. Chociaż Bailey chciałby towarzyszyć Ethanowi do końca jego życia, to psia egzystencja trwa zdecydowanie krócej. I właśnie wtedy – gdy wydaje się Bailey’owi, że na zawsze żegna się ze światem – trafia do innego ciała. A potem jeszcze raz i jeszcze raz. Podczas każdego żywota uczy się czegoś innego, by ostatecznie zgłębić sens życia w ogóle.
Nie tylko Bailey korzysta edukacyjnie na tych reinkarnacjach. Także widz ma okazję śledzić różne rodzaje miłości i odpowiedzialności oraz zjawisk z kompletnie przeciwnego bieguna – braku empatii, okrucieństwa i samolubności – by wyciągać z kolejnych historii różnorodne, przydatne w codziennym życiu wnioski. Z jednej strony są to opowieści, których sens trafi przede wszystkim do dzieci, zwłaszcza tych, które chciałyby mieć własnego zwierzaka i powinny zrozumieć, co wiąże się z taką decyzją. I nie chodzi wyłącznie o wyprowadzanie psa na spacer, uczenie go dobrych manier, czy przyjmowanie nagan, gdy pupil nabroi. „Był sobie pies” przede wszystkim ma na celu oswoić potencjalnych młodych właścicieli zwierząt z ich nieuchronną, ale nie mniej bolesną przez swoją przewidywalność, śmiercią. Z drugiej strony kolejne inkarnacje Bailey’a opowiadają o rzeczach, które najwyraźniej powinni zrozumieć lub przypomnieć sobie dorośli. Hasło „pies to nie zabawka” – jak przekonujemy się i w filmie, i w życiu – bywa obce dzisiaj również ludziom pełnoletnim.
Oczywiście poza edukacyjnym przesłaniem „Był sobie pies” niesie także wartość rozrywkową, wręcz komediową, choć chyba tylko widzowie z kamiennym sercem unikną łez wzruszenia. To kino familijne w jego najbardziej klasycznym, wręcz powracającym do korzeni wydaniu, którego założeniem było oferować interesującą historię dla ludzi z każdej grupy wiekowej, tak by wspólny seans nie stanowił utrapienia dla nikogo z zasiadającej w kinie czy przed telewizorem rodziny. Mi przypomina przede wszystkim czasy wspólnego oglądania serii „Beethoven” z wielkim, zaplutym bernardynem w roli głównej. Historia „Był sobie pies” jest ciekawa nie tylko ze względu na samą fabułę, ale i rozwiązania formalne przedstawiania psiej psychiki. Hallström miał już pewne reżyserskie doświadczenie, jeżeli chodzi o opowiadanie zwierzęcych historii, które zgromadził na planie takich produkcji, jak „Moje pieskie życie” oraz „Mój przyjaciel Hachiko”, więc wiedział, jak ugryźć temat, by jego narratorem stał się pies, a nie człowiek w psim przebraniu.
Widać w filmie jednak nie tylko dbałość o szczegóły związane z targetem widzów oraz czworonogami, ale czasem akcji. Stylizacja scenografii płynnie przechodzi z lat 60. na 70., a później czasy bardziej współczesne, choć w lokacjach niekoniecznie nadążających za dynamiką zmian. Zachwyca dbałość o detale strojów oraz otoczenia, a także stylizacja kolorystyczna kadrów, która zmienia się wraz z upływem czasu w świecie (światach?) Bailey’a. Stała pozostaje jedynie linia muzyczna, spinająca kolejne historie i przypominająca swoją wyważoną wzniosłością, że widz wciąż obcuje z prostym kinem, którego odbiorcami są również dzieci.
Nie zapomniano o tym najwyraźniej również podczas kompletowania obsady, wśród której znaleźli się zarówno mniej i jak bardziej doświadczeni aktorzy (już na poziomie wizualnym budzący sympatię). Spośród wszystkich zgromadzonych na planie najciekawiej zaprezentował się chyba Dennis Quaid, który najwyraźniej bardzo intensywnie obserwował działania na planie K.J. Apy. Płynność gestów zachowana między wspólnie odgrywaną przez nich w różnych czasach postacią jest bardzo wyraźna i nie pozwala zgubić się nawet komuś, kto stracił na chwilę z oczu przebieg akcji. Trudno zresztą zarzucić cokolwiek innym członkom obsady. Każda z postaci wnosi do filmu odpowiednio ciepło lub dramatyzm. Główni bohaterowie (wybierani na takich przez Bailey’a) zapadają w pamięć, dzięki specyficznym, odróżniającym ich cechom.
„Był sobie pies” to produkcja niezwykła. To nie jest film, który za problemami zwierząt ukrywa problemy ludzkie, ale film, który opowiadając o problemach zwierząt opowiada też o problemach ludzi. Na pierwszym planie mamy więc właśnie czworonoga (czworonogi), a nie jego właściciela. To historia psa, a nie tylko ludzi wokół niego, wzrusza, bawi i edukuje. Z perspektywy wielkich kinematograficznych opowieści być może „Był sobie pies” na większą uwagę i analizę nie zasługuje, ale jako wzmocnienie rodzinnych więzi i emocjonalnie przeżywana rozrywka pokoleniowa jest filmem nieprzeciętnym i ważnym.
Publikowano również na: duzeka.pl