Wybierając się na seans „Hobbs i Shaw” spodziewaliśmy się samoświadomego, komediowego kina akcji w stylu ostatnich odsłon serii „Szybcy i wściekli” – serii, której swoją drogą jest to spin-off. Nie spodziewaliśmy się jednak, że będzie to aż tak udana realizacja tej konwencji.
Już jakiś czas temu stało się jasne, że Marvel Cinematic Universe podążać będzie w wielu kierunkach jednocześnie. W ramach MCU powstają np. zarówno „poważne” filmy akcji, jak i cała masa utworów zgoła komediowych. Muszę jednak przyznać, że decyzją o zatrudnieniu do współpracy twórcy takiego, jak Taika Waititi – i to przy okazji najnowszej części przygód jednej z najważniejszych postaci w tym uniwersum, Thora – Marvel mi zaimponował.
IF YOU CAN’T SEE THE ONE YOU’D LOVE, LOVE THE ONE YOU’VE SEEN
„Czasem, aby coś stworzyć, najpierw trzeba coś zniszczyć” – te słowa wypowiada David, jedna z kluczowych postaci w „Prometeuszu” Ridleya Scotta. Zdaje się, że zasadę tę wzięli sobie do serca twórcy tego blockbustera, grzebiąc tym samym nadzieje części widzów. I bardzo dobrze!
Już kiedy pierwsze zwiastuny „Pacific Rim” obiegły świat, można było odnotować wyraźny podział wśród widzów. Z jednej strony dobrze rokowały między innymi widowiskowe efekty specjalne, ciekawy design imponujących rozmiarem robotów i potworów czy choćby fakt, że za reżyserię odpowiada sam Guillermo del Toro. Z drugiej jednak, kiepsko zapowiadały się takie aspekty, jak aktorstwo (sztampowo sztuczne), fabuła (banalnie wtórna), kiepskie one-linery i wszechogarniający patos. Po premierze okazało się, że w zasadzie trailery w żadnej z tych kwestii nie kłamały.