Szybcy i wściekli Hobbs i Shaw recenzjaOLDSCHOOL ROCK

Wybierając się na seans „Hobbs i Shaw” spodziewaliśmy się samoświadomego, komediowego kina akcji w stylu ostatnich odsłon serii „Szybcy i wściekli” – serii, której swoją drogą jest to spin-off. Nie spodziewaliśmy się jednak, że będzie to aż tak udana realizacja tej konwencji.

Sam pomysł stworzenia projektu osadzonego na marginesach świata „Fast & Furious” może wydawać się kuriozalny. W uniwersach pokroju tego z „Gwiezdnych Wojen” realizacja dodatkowych „Historii” czy różnych transmedialnych narracji nikogo chyba nie dziwi – zarówno sam gatunek, jak i ogrom wykreowanego przez Lucasa oraz jego następców świata sprzyjają rozbudowywaniu marki o teksty kultury skupiające się na pobocznych postaciach czy wątkach. Tymczasem świat „Szybkich i wściekłych” jest dość… prosty.

Szybcy i wściekli Hobbs i Shaw recenzjaSeria ta ma w zanadrzu jednak szereg innych atutów, do których zaliczyć można m.in. charyzmę poszczególnych postaci (oraz wcielających się weń aktorów) – i właśnie tu twórcy znaleźli okno dla nieoczywistego sequela, z akcją rozgrywającą się poza główną sagą. Konkretnie zaś, dostrzegli potencjał w dwójce bohaterów, którzy dołączyli do świata „Szybkich i wściekłych” już w trakcie trwania serii, ale z miejsca zjednali sobie sympatię widzów – w Luke’u Hobbsie (Dwayne 'The Rock’ Johnson) oraz Deckardzie Shaw (Jason Statham).

Pierwszy to typ amerykańskiego super-gliny, twardziela o muskulaturze strong-mana skrywającej dobre serce. Drugi – zadziorny zawadiaka prosto z angielskiego pubu, łączący gangsterskie usposobienie ze szpiegowskim talentem. Zestawienie tych dwóch charakterów okazało się fundamentem, na którym udało się zbudować doskonale przerysowany buddy movie. Filmowy duet stawić musi jednak czoła nie tylko wewnętrznym napięciom, ale też odpowiednio „przegiętemu” wspólnemu wrogowi. Ta zaszczytna funkcja przypadła w „Hobbs & Shaw” kolejnemu hollywoodzkiemu badassowi – Idrisowi Elbie, wcielającemu się w pracującego dla tajemniczej organizacji über-żołnierza znanego jako Brixton. Choć testosteron zdaje się wręcz parować z ekranu, nie mniej ważna dla fabuły jest też postać kobieca, a konkretnie przebiegła i waleczna agentka Hattie (Vanessa Kirby).

Choć dynamika relacji tytułowych bohaterów faktycznie wyznacza kierunek dla konwencji przyjętej w „Hobbs & Shaw”, to film nie daje się zamknąć w żadnej pojedynczej szufladzie ani opisać jedną jedyną etykietą. Zgodnie z duchem postmodernistycznego kina, do którego od jakiegoś czasu zalicza się główna seria „Szybcy i wściekli” (o tym więcej na Krytyku już niebawem), i tym razem mamy do czynienia z pastiszową, samoświadomą zabawą różnymi gatunkowymi kliszami. Znaleźć można tu więc m.in. elementy kina superbohaterskiego, naszpikowanego akcją science-fiction, czy choćby szpiegowskich akcyjniaków à la „Mission Impossible”. I bynajmniej nie są to tanie zrzynki, które twórcy starają się ukryć przed widzami – wręcz przeciwnie, niektóre sceny stanowią jawne intertekstualne odniesienia i trawestacje.

Pomijając „Supermana”, do którego wprost nawiązują bohaterowie w dialogach, parafrazowane są tu teksty z „Deadpoola” oraz ujęcia (albo i całe sekwencje) z „Mrocznego rycerza” czy „Kapitana Ameryki”. A to tylko te odwołania, które utrzymane są w kluczu superhero! Nie brakuje też licznych analogii oraz smaczków z „Terminatora”, „G.I. Joe”, „Uniwersalnego żołnierza”, „Robocopa”, że nawet nie wspomnę o kluczowym dla głównej intrygi wątku wirusa, rozegranym niemal na modłę „Mission Impossible 2”. Jeśli dodać do tego kilka zabawnych popkulturowych komentarzy oraz garść naprawdę ciekawie dobranych cameo, „Hobbs & Shaw” okazuje się filmem znacznie lepszym, niż można by przypuszczać po zwykłym wakacyjnym blockbusterze.

Choć frajda z seansu jest tym większa, im więcej mrugnięć okiem do widza uda się rozpoznać, to całość może być satysfakcjonująca również dla mniej „wtajemniczonych” odbiorców. Koniec końców, „Hobbs i Shaw” to całkiem zabawna, przepełniona adrenaliną, zrealizowana z rozmachem produkcja, w której nieprawdopodobna, mocno przekoloryzowana akcja przeplata się z motywami, za jakie fani pokochali serię „Fast & Furious”. Owszem, sportowe samochody i tuning zostały tu zepchnięte na dalszy plan kosztem strzelania i walk, ale czyż nie w tym kierunku zmierza ostatnio cały ten cykl? Przede wszystkim jednak twórcom udało się odpowiednio wyraźnie ograć w fabule jakże istotne dla „Szybkich i wściekłych” tematy rodziny, przyjaźni i zaufania.

Miałbym wprawdzie kilka zastrzeżeń do pewnych decyzji reżysera (David Leitch), czy może raczej scenarzystów (Chris Morgan, Drew Pearce), ale nie są to uwagi, które przyćmiłyby atuty tego filmu. Uproszczona, strywializowana wizja transhumanizmu jako jednoznacznie złego kierunku rozwoju cywilizacji, skorelowana jest tu z głównym antagonistą, więc poniekąd podtrzymuje i utrwala w kulturze paniczny technosceptycyzm. Poza tym pewne nieścisłości geograficzne prowadzą w filmie do dziwacznego pomieszania Rosji z Ukrainą, co uznać można za ignorancję i poddać krytyce w duchu refleksji postkolonialnej. Nawet jeśli dałoby się sformułować jeszcze kilka podobnych zarzutów, to czyż wszystkie te decyzje nie są zgodne z przerysowaną konwencją, na którą zdecydowali się twórcy?

„Hobbs & Shaw” pod wieloma względami wpisuje się w ten sam trend, dla którego przez lata wzorcowym przykładem była seria „The Expendables” – filmów, w których plejada zasłużonych dla kina akcji aktorów występuje razem, by z dużą dozą dystansu do siebie obnażyć nieco archaiczne prawidła tego gatunku. Od kilku sezonów stara gwardia zaczyna jednak ustępować miejsca młodszym pokoleniom aktorów… a może to ci ostatni dojrzewają, by dołączyć do tego zasłużonego grona? O ile Jason Statham już wcześniej doświadczył tego symbolicznego awansu, o tyle kolejne dokonania The Rocka potwierdziły, że i on zapracował wreszcie na swoje miejsce w panteonie bohaterów (niekoniecznie ostatniej) akcji.

Kamil Jędrasiak