NAWINIE O NAIWNOŚCI DLA NAIWNYCH
„Błękitna laguna” Randala Kleisera z roku 1980 to już chyba film kultowy. Pamiętam go wyraźnie z dzieciństwa/młodości. Z perspektywy czasu wydaje mi się jakimś rodzajem przypowieści. Był może miejscami niestarannie zrealizowany, ale – z dwójką małych dzieci, które dorastały samotnie na wyspie i uczyły się własnych ciał, ograniczeń i po prostu poznawały siebie – miał w sobie jakąś magię. Trudno mi ją teraz skonkretyzować, jednak pamiętam to uczucie niezwykłości bardzo wyraźnie. „Błękitna laguna: Przebudzenie” nie jest już historią dzieci, a nastolatków.
Podczas pobytu w Trynidadzie, gdzie młodzi wyjechali w ramach szkolnego projektu, dochodzi do wypadku. Z jachtu, na którym odbywają się karnawałowe tańce, wypada Emma Robinson (Indiana Evans). Skacze za nią Dean McMullen (Brenton Thwaites). Dopływają do szalupy, ale to nie koniec atrakcji wieczoru. W pontonie mają tylko jedno wiosło, a jacht odpływa w siną dal; zrywa się burza i lądują na niezamieszkanej wyspie (czego oczywiście na początku nie wiedzą). W ten sposób dwójka nastolatków – popularna Emma i dziwak Dean – muszą nauczyć się sztuki przetrwania. W pięknych, ale też groźnych okolicznościach przyrody zaczyna rozkwitać między nimi uczucie i młodzi otwierają się przed sobą.
Brzmi bardzo naiwnie, bardzo słodko i bardzo amerykańsko. I nie da się ukryć, że tak właśnie jest. Twórcy nowej „Błękitnej laguny” nie przejęli się za bardzo związkiem przyczynowo-skutkowym, nie próbowali urealnić swojej produkcji. Doszło więc do serii absurdów, które wywołują pod nosem widza uśmiech zażenowania i litości. Zadziwiające jest jednak, że widz te absurdy akceptuje. Owszem, uśmiecha się i wyłapuje wszystkie nieścisłości, ale nie wyłącza zdesperowany telewizora, albo nie ciska w niego poduszką.
Kreacje aktorskie i dialogi również nie należą do mocnych stron obrazu. Emocje bohaterów wydają się raczej sztuczne. Emma na przemian kocha i nienawidzi, niemalże jak w jakimś harlequinie. Dean z kolei przyjmuje to wszystko ze stoickim spokojem i patrzy tylko na tę zagubioną, miotającą się królową, jak ją nazywa. Ani jedno, ani drugie w zasadzie się nie boi i nie panikuje z powodu znalezienia na wyspie. Bardziej przeżywają nieporozumienia między sobą niż fakt, że utknęli na środku oceanu. Poza tym postaci przez większą część produkcji po prostu chodzą, w tę i z powrotem (to akurat niezwykle mnie irytowało.)
Co natomiast stanowi mocną stronę produkcji Randala Kleisera? Piękno. Piękna jest wyspa, ocean i wszystkie inne landszafty. Piękne są domy głównych bohaterów. Piękni są ich rodzice, znajomi, przypadkowo spotkani ludzie. W tym filmie nie ma miejsca na brzydotę. Indiana Evans jest tak śliczna, że po prostu nie sposób oderwać od niej wzroku. Z kolei Brenton Thwaites… no tu nieco gorzej, bo mi przypomina polskiego Musiała, ale nasza rodowa gwiazda też nie jest znowu najbrzydsza. Ma przecież grono fanek, prawda?
Ciekawym zabiegiem zastosowanym w filmie jest równoległe pokazywanie różnych miejsc i wydarzeń, w podobnym stosunku czasowym. Na ekranie prezentowana zostaje to rodzina, która ostatecznie się poddaje, to znów „przyjaciółki” Emmy, wydające się nie przeżywać zanadto jej odejścia. Gdyby znalazło się w tym wszystkim więcej emocji, zdecydowanie w ogólnym rozrachunku film by na tym zyskał. A tak jest po prostu godną zauważenia ciekawostką.
Zadziwia mnie, że mam o tym filmie tak dobrą opinię. Jest to przecież obraz naprawdę kiepski, cukierkowy, do bólu naiwny. Prezentuje naiwnych ludzi i opowiada o ich naiwności. A jednak chce się na niego patrzeć. Na piękne obrazki i pięknych bohaterów. Na ich piękne spojrzenia i to, z jakim wdziękiem odpychają od siebie prawdziwe życie. Nie pytajcie, dlaczego – bo sama nie wiem – ale jeżeli szukacie czegoś lekkiego na wieczór… to właśnie znaleźliście.