Jedyne, co zostało mi po pierwszym (kinowym!) seansie „Czarnobyl. Reaktor strachu”, to średnio śmieszna anegdotka o wyprawie do oddalonego o 60 kilometrów kina w celu obejrzenia (za pieniądze!) czegoś, co okazało się półtoragodzinną wersją „Wzgórza mają oczy” dla ubogich. Nie znałam wcześniej opisu filmu, nie widziałam zwiastuna, niczego na jego temat nie czytałam. Wydało mi się ciekawą sprawą pójść na film bez żadnych oczekiwań. Błąd.