W KUPIE SIŁA!
Kultura lubi recykling. Treści oryginalne przeplatają się w każdym medium z rozmaitymi kontynuacjami, coverami, rebootami, remasterami, remiksami, remake’ami i innymi formami (od)twórczości. Należy jednak pamiętać, że mierzenie się z niektórymi markami stanowi nie lada wyzwanie. Nie zawsze są to tytuły wybitne, ale przez pryzmat nostalgii nawet durnotki potrafią urosnąć do rangi pozycji kultowych. Dobrym tego przykładem jest „Power Rangers”.
Nigdy nie byłem wiernym fanem „Power Rangers”. Nie przeszkadzało mi to jednak w oglądaniu wybranych odcinków tego serialu (tudzież tych seriali), kiedy będąc dzieckiem, włączałem telewizję do śniadania czy obiadu i akurat trafiałem na odpowiedni czas emisji. Niekiedy zdarzało mi się nawet utrzymywać dobrą passę i oglądać kolejne przygody tytułowych wojowników przez kilka tygodni z rzędu dość regularnie. Ba, czerpałem z tego wręcz jakiś rodzaj przyjemności, mimo że już za młodu uważałem, że „Power Rangers” jest, jak to się dziś często określa, „paździerzowate”. Kiedy dowiedziałem się zatem, że w 2017 roku swoją premierę ma mieć pełnometrażowy (kinowy!) film aktorski oparty na tej samej licencji, miałem mieszane uczucia. Z jednej strony poczułem lekki sentyment i się ucieszyłem, z drugiej zaś – pojawiły się obawy, że z pstrokatego i kiczowatego materiału wyjściowego ktoś będzie próbował zrobić obraz „na serio”, co niechybnie prowadziłoby do klapy.
Ostatecznie górę wzięła ciekawość, więc przy okazji premiery DVD postanowiłem sprawdzić, czym właściwie jest nowe „Power Rangers”. Jak się przekonałem, moje wątpliwości okazały się niebezzasadne, ale też ciut przesadzone. Otóż Dean Israelite stworzył blockbuster estetycznie celujący we współczesne standardy widowiskowego kina rozrywkowego, niepozbawiony przy tym pewnego retro sznytu – na ile zamierzonego, to już osobna kwestia. Przede wszystkim jednak, nie brakuje w najnowszej wersji „Power Rangers” humoru, w tym również zauważalnej dawki autoironii. W efekcie niektóre niedostatki filmu, paradoksalnie zwłaszcza te najpoważniejsze, można mu do pewnego stopnia wybaczyć. Skutkują one bowiem swego rodzaju przaśnością, która charakteryzowała też, jak już wspomniałem, kolejne „generacje” serialu, na podstawie którego został zrealizowany.
Ambiwalentne wrażenia wywołał we mnie film Israelite’a również pod względem fabularnym. Historia nowych „Power Rangers” skupia się na grupie nastolatków, odstających nieco od otoczenia, którzy w wyniku dziwnego splotu wydarzeń obdarzeni zostają specjalną mocą. Wraz z mocą przychodzi jednak misja, przy okazji której poznają samych siebie i razem formują tytułową drużynę, by stawić czoło złu, z jakim nie mieli dotąd do czynienia.
Rozwiązania narracyjne zastosowane w wybranych wątkach sprawiły, że podczas seansu trudno było mi uniknąć skojarzeń z innymi tekstami kultury popularnej, zwłaszcza z filmami takimi jak „Legion Samobójców”, „Thor” czy „Kronika”. Część takich konotacji potęgowana była zresztą również w warstwie obrazowej. Koniec końców całość sprawiała wrażenie mieszanki pomysłów, będących pokłosiem inspiracji tymi wymienionymi, ale również innymi popularnymi tytułami. Nie wspominając już o scenach, w których pojawiały się bardziej lub mniej bezpośrednie nawiązania do różnych znanych franczyz (moim ulubionym jest chyba ledwie czytelny prztyczek w nos wymierzony w stronę serii „Transformers”).
Historia utkana jest zatem głównie z popkulturowych cytatów, aluzji i luźnych inspiracji (świadomych bądź nie), wplecionych w realia znane z seriali „Power Rangers”. Konwencja została wprawdzie wyraźnie unowocześniona względem tych ostatnich – co widać zwłaszcza w pierwszej, zaskakująco długiej, wprowadzającej części filmu – ale ta część widowni, która owe seriale pamięta, bez trudu rozpozna liczne uproszczenia i schematyczne rozwiązania, niczym wprost z nich wyjęte. Można to wszystko wprawdzie docenić przez pryzmat nostalgii, ale patos, naiwność i banalność fabuły najnowszych „Power Rangers” mogą współcześnie razić, nawet w zestawieniu z tekstami kultury adresowanymi do najmłodszych. Większość dzisiejszych mainstreamowych animacji może bowiem pochwalić się lepiej skonstruowaną dramaturgią, portretami psychologicznymi postaci oraz umotywowaniem ich poczynań, niż ma to miejsce w omawianym filmie. Co prawda Dean Israelite wraz ze scenarzystą Johnem Gatinsem ewidentnie próbowali uczynić przynajmniej głównych bohaterów kimś więcej niż typami-wydmuszkami, ale niestety z mizernym skutkiem (przez co nawet te najbardziej wartościowe, moralizatorsko-pouczające wątki nieco tracą wydźwięk).
Plusem najnowszych „Power Rangers” jest ścieżka dźwiękowa – bynajmniej nie przez jakieś szczególnie sprytne jej zastosowanie czy wybitne kompozycje Briana Tylera, lecz za sprawą wplecenia w soundtrack licznych piosenek o bohaterstwie oraz mocy/sile. To drobny szczegół, który ładnie podbija humorystyczny, autoreferencyjny wydźwięk całości. Wisienką na torcie pozostaje oczywiście słynny motyw przewodni znany z serialowych pierwowzorów, poddany na potrzeby filmu słyszalnym modyfikacjom. Co ciekawe, pojawia się on w podkładzie dopiero wówczas, kiedy rozwój akcji doprowadza do zmiany tonacji i przybliża tę adaptację do „klimatu” kojarzonego z serialami; upraszczając nieco, można przyjąć, że utwór ten słychać wtedy, kiedy zaczyna się właściwa część fabuły.
Zaznaczyłem wcześniej lekką wątpliwość co do tego, czy stylizacja retro jest w „Power Rangers” w pełni zamierzona. Z pewnością wybrane rozwiązania – zarówno muzyczne, jak i wizualne czy narracyjne – są tu całkiem świadomie i celowo staroświeckie. Zresztą, producentem filmu został nie kto inny, jak Haim Saban, związany z marką od początku jej istnienia na amerykańskim rynku w 1993 roku. Nie wszystko sprawia jednak wrażenie oldschoolu intencjonalnego; pewne niedostatki realizacyjne (i na poziomie efektów specjalnych, i choćby kostiumów, scenografii czy technikaliów takich jak oświetlenie) wydają się po prostu kiepskiej jakości.
Zastanawiający jest dobór obsady. Jedynych rozpoznawalnych szerzej aktorów w pewnym sensie „ukryto”. Elizabeth Banks – czyli filmowa Rita Repulsa, główna antagonistka – schowana została za oszpecającą charakteryzacją. Briana Cranstona zdigitalizowano praktycznie nie do poznania, biorąc pod uwagę wygląd rzekomo wzorowanego na jego twarzy hologramu Zordona, mentora Rangerów. Z kolei Bill Hader nawet nie pojawia się na ekranie, użyczając jedynie głosu Alpha 5 (mini-droidowi pełniącemu rolę tutejszego comic relief). Fajnie, że w głównych rolach obsadzono natomiast mniej znanych aktorów; szkoda tylko, że – podobnie jak spora część obsady – sprawiają oni wrażenie, jakby pełnili zaledwie funkcje substytutów swoich wyżej opłacanych kolegów po fachu (np. Dacre Montgomery jako Jason/Czerwony Wojownik wygląda jak zamiennik Zacka Efrona).
Uogólniając nieco, można przyjąć, że ostatnie z powyższych spostrzeżeń stanowi niejako odzwierciedlenie ogólnej charakterystyki filmowej odsłony „Power Rangers” z 2017 roku. Mianowicie, ten film wygląda jak niskobudżetowa i średnio dopracowana podróbka wysokobudżetowych, dopieszczonych blockbusterów. Co gorsza, wygląda on zarazem jak średnio udany pasożyt żerujący na nostalgii całych pokoleń wychowujących się na kolejnych „generacjach” serialu pod tym samym tytułem. Przy całej swojej durności, pierwowzór był bowiem na swój kiczowaty sposób fajny. Jego szczera i zabawowa prostolinijność została w najnowszej filmowej adaptacji niepotrzebnie i nieumiejętnie zniuansowana, przez co trudno byłoby tak naprawdę wskazać jej konkretny target. Ani to tytuł dla dzieci, ani dla dorosłych. Nowych widzów raczej nie przekona do marki, bo jako samodzielny film wypada co najwyżej średnio; fani serialu zaś dostaną w nim zaledwie namiastkę nastroju, który kochają, i to dopiero w ostatnich dwóch kwadransach dwugodzinnego seansu. Można oczywiście potraktować go jako origin story, swoiste wprowadzenie do nowego kinematograficznego cyklu o grupie tytułowych wojowników, aczkolwiek sądząc po umiarkowanie ciepłym przyjęciu tej części, losy ewentualnych sequeli nie są wcale zagwarantowane.
Publikowano również na: dużeka.pl