gwiezdne wojny ostatni jediOSTATNI BĘDĄ PIERWSZYMI?
„Gwiezdne wojny” to fenomen, który na nowo zdefiniował konwencję space opery. I właśnie w ramach niej należy kolejne odsłony „Star Wars” postrzegać. „Ostatni Jedi”* korzysta z tejże starwarsowej tradycji garściami. Próżno szukać tu realistycznej fizyki czy zimnego racjonalizmu, jest za to sporo prostej alegoryczności i widowiskowości. Jednak reżyser, Rian Johnson, podążając dobrze znanym szlakiem przez „odległą galaktykę” postawił kilka niespodziewanych kroków – i nie wszystkim się to spodobało.

George Lucas powołał do życia i pogrzebał „Gwiezdne wojny”. Najpierw, za sprawą „Nowej nadziei”, zbudował solidne fundamenty dla rozbudowanego uniwersum. Następnie dość szybko przekazał je dwóm bardziej utalentowanym reżyserom: swojemu nauczycielowi Irvingowi Keshnerowi („Imperium kontratakuje”) oraz pochodzącemu z Walii Richardowi Marquandowi („Powrót Jedi”). Później, niestety, już jako producent, postanowił nie tylko ingerować w tę klasyczną trylogię, ale także stworzyć trylogię prequeli. Pomimo pewnej wartości, jaką niewątpliwie miały one dla uniwersum „Star Wars”, uznawane są zgodnie za początek końca Lucasa i najmniej udaną epokę dla gwiezdnowojennej sagi.

gwiezdne wojny ostatni jediÓw okres jednak już dawno minął, a współcześnie J.J. Abrams i współpracujący z nim reżyserzy wraz z wytwórnią Walt Disney Pictures skutecznie wskrzeszają markę „Gwiezdnych wojen” dla kinematografii. Twórca „Przebudzenia Mocy” pięknie, z niebywałym wyczuciem pozwolił tej kultowej kosmicznej sadze powrócić na właściwe tory, wyciągając odpowiednie lekcje z Cambellowskiej struktury monomitu oraz łącząc nostalgię z innowacją. Gareth Edwards, otwierając „Łotrem 1” poboczną antologię „Gwiezdne Wojny: Historie”, ukazał mroczne, gorzkie oblicze konfliktu Imperium z Rebelią, odwracając przy tym wzrok widzów od Rycerzy Jedi i Sithów w stronę zwykłych wojaków, mnichów, partyzantów i innych cichych bohaterów, a zarazem ofiar wojny.

Rian Johnson, powracający do zasadniczej sagi w „Ostatnim Jedi” spróbował połączyć epicki rozmach baśniowej historii wrażliwych na Moc herosów (jednocześnie mocniej niż ktokolwiek dotąd akcentując „demokratyczny”, a nie elitarystyczny charakter samej Mocy) z goryczą „Łotra 1” (potęgując zarazem odcienie szarości pomiędzy Dobrem a Złem). Odważnie, a do tego mocno autotematycznie, reżyser zdecydował się na swoiste rozliczenie z przeszłością i symboliczne odcięcie od niej, tworząc grunt pod wielki finał zaplanowany na grudzień 2019 roku.

Johnson nie pominął dotychczasowego dorobku wcześniejszych twórców „SW”, nie zignorował go, ale też czerpiąc z tej jakże bogatej tradycji oraz wątków zaczerpniętych z wcześniejszych części, postanowił nie trzymać się ich kurczowo. Zamiast tego zdecydował się żonglować nimi dość swobodnie, może momentami zbyt swobodnie, zbyt odważnie – i w efekcie balansując na granicy chaosu – ale koniec końców skutecznie. Ostatecznie dostarczył bowiem emocjonujące widowisko niepozbawione zarówno świeżości, jak i akcentów retro. „The Last Jedi” nie jest filmem aż tak wyważonym, precyzyjnym i stylowym, jak „Przebudzenie Mocy”, nie jest też filmem tak baśniowym. Jest jednak filmem umiejętnie rozwijającym podjęte przez Abramsa wątki w nowej perspektywie.

Fabuła „Ostatniego Jedi” stanowi bezpośrednią kontynuację wydarzeń ukazanych w „Przebudzeniu mocy”. Dowiadujemy się więc m.in., co przydarzyło się Rey po spotkaniu z Lukiem Skywalkerem, w jakim kierunku rozwinęły się napięcia pomiędzy Kylo Renem, generałem Huksem i Snoke’iem, a także jakie losy spotkały Finna, Poe Damerona, Leię oraz innych Rebeliantów. W filmie pojawiło się również parę nowych postaci, w tym oddana walce z Najwyższym Porządkiem i zafascynowana herosami Rose (Kelly Marie Tran), wiceadmirał rebelianckiej armii Holdo (Laura Dern) oraz tajemniczy złodziejaszek DJ (Benicio del Toro). Wątki nowych bohaterów poprowadzono w sposób zróżnicowany i interesujący, choć nie każdy śledzi się z takim samym zaciekawieniem. Rozwój wydarzeń związanych z Holdo obfituje w pięknie budowany dramatyzm i dostarcza sporo emocji. Z łotrzykowsko zadziorną postacią DJ-a wiążę spore oczekiwania w kontekście kolejnego epizodu. Najsłabiej wypada w tym zestawieniu Rose, rebeliantka przeżywająca utratę poległej w wojnie siostry.

Gdy cię znalazłem, dostrzegłem w tobie pierwotną, nieokiełznaną siłę. A oprócz niej, pewien niezwykle rzadki dar…

Również wątki postaci już w uniwersum obecnych doczekały się rozwinięcia na dość zróżnicowanym jakościowo poziomie. Najbardziej rozczarowuje pod tym względem to, co uczyniono z Finnem – jedna z niewielu naprawdę udanych scen z jego udziałem w „TLJ” została ostatecznie zmarnowana kiepską puentą. Wielka szkoda, bo potencjał drzemiący w nim po „The Force Awakens” był ogromny. Przykro też, że zabrakło ciekawszych pomysłów na ogranie postaci Chewiego oraz zasłużonych i kochanych droidów – w zasadzie, nie licząc kilku bardziej lub mniej udanych gagów, tylko BB8 miał jakąś (względnie) sensowną rolę do odegrania. Wielu widzów może też być rozczarowanych wątkami rodziców Rey oraz postaci Snoke’a, choć tu muszę przyznać, iż mnie osobiście takie ich pokierowanie, na jakie zdecydował się Johnson bardzo przypadło do gustu, mimo że zupełnie czego innego się po obu spodziewałem. Zaskoczył mnie pan, panie Johnson!

Ładnie poprowadzono postać Poe Damerona. To wciąż ten sam uroczy, porywczy awanturnik, którego do świata „SW” wprowadził dwa lata temu Abrams. Można przyjąć, że jest on swoistym żołnierskim odpowiednikiem zawadiackiego Hana Solo. W „Ostatnim Jedi” jednak jego brawura stanowi zarzewie napięcia w strukturach Rebelii, stając się zarazem przyczynkiem do rozważań nad konsekwencjami takich postaw (może koniec końców niezbyt mocnym przyczynkiem, ale jednak). Sposób pokierowania wątkiem księżniczki/generał Leii uznać można za swoisty hołd złożony zmarłej Carrie Fisher. Rozpłakałem się podczas oglądania chyba z pięć razy. Jedna ze scen z jej udziałem wzbudziła wprawdzie sporo kontrowersji – moim zdaniem nawet ona słusznie znalazła się jednak w filmie i wbrew pozorom nie jest tak oderwana od starwarsowego lore, jak mogłoby się wydawać.

Świetnie pociągnięto natomiast wątki trzech kluczowych dla filmu postaci: Luke’a Skywalkera, Rey oraz Kylo Rena. Dzięki modułowemu opowiadaniu ich historii (zwłaszcza doskonale wprowadzonej retrospekcji) z przyjemnością i zaciekawieniem śledzi się ich przemiany, poczynania i – przede wszystkim – motywacje. Swoją drogą, to bezapelacyjnie najlepszy występ Hamilla w roli Luke’a. Utwierdziłem się też co do tego, że Kylo Ren jest najciekawiej napisaną, najmocniej zniuansowaną postacią w „Gwiezdnych wojnach”, a Adam Driver doskonale nadaje się do tej roli.

Jak przystało na „Gwiezdne wojny”, w „Ostatnim Jedi” nie mogło zabraknąć i fantastycznych istot. Powraca więc całe spektrum przedstawicieli „uspołecznionych” ras pochodzących z różnych planet, poszerzone zresztą o nowe odmiany. Na ekranie zobaczyć można też kilka nowych kosmicznych zwierząt, takich jak Fathiers (wykorzystywane do wyścigów stworzenia przypominające połączenie konia z kotowatymi i psowatymi), Thala-Sirens (wielkie morskie ssaki, przesiadujące na skałach planety Ahch-To, produkujące zielone mleko), Vulptex (arktyczne „kryształowe liski” z planety Crait) czy wreszcie Porgs (urocze małe stworki, przypominające połączenie pingwinów z chomikami). Przyznaję, że wszystkie nowe istoty pięknie wzbogacają świat przedstawiony „Star Wars”, nie będąc przy tym zbyt nachalnie eksploatowanymi na ekranie. Niektóre z nich – moim zdaniem przede wszystkim Vulptexy i Porgi – świetnie nadają się na „maskotki” serii, z czego zresztą doskonale zdają sobie sprawę twórcy, o czym świadczy szeroki merchendising z wykorzystaniem zwłaszcza wizerunku Porgów.

Zawsze… czułam, że coś we mnie jest. Teraz się przebudziło. Potrzebuję pomocy.

Zgodnie z tradycją „Star Wars”, do ukazania różnych stworzeń (i nie tylko) użyto w „Ostatnim Jedi” niemało mechatroniki, charakteryzacji i kostiumów. Już w zwiastunach widać jednak, że w najnowszych filmach osadzonych w tym uniwersum twórcy nie mają oporów przed stosowaniem efektów komputerowych. Rian Johnson pozwala sobie w tym zakresie na naprawdę sporo, chyba nawet więcej niż Abrams czy Edwards. Na szczęście robi to natomiast przy solidnym wsparciu technologicznym, a poza tym porcjuje CGI z odpowiednim smakiem oraz wyczuciem. W efekcie świat przedstawiony „The Last Jedi” wydaje się żywy i rzadko zdarzają się w nim jakieś obiekty, które burzyłyby tę piękną iluzoryczność.

W ogóle, pod względem estetycznym „Ostatni Jedi” sprawia wrażenie dzieła bardzo przemyślanego i pieczołowicie zrealizowanego. Sceny kosmicznych batalii nie zapadają wprawdzie w pamięć tak, jak w poprzednich filmach, ale i tu znalazła się jedna fenomenalna scena wieńcząca pościg Najwyższego Porządku za Rebeliantami, wokół którego zbudowano sporą część fabuły. Za to już dopracowanie poszczególnych lokacji może budzić spore uznanie. Nawet tak przypadkowa, zdawałoby się, lokacja, jak kasyno na Canto Bight, będąca ekwiwalentem zwyczajowej starwarsowej kantyny, jest pomysłowo wystylizowana, konsekwentnie ogrywając kontrasty między złotą fasadą a brudnym zapleczem.

Spójny pomysł widać też w scenach rozgrywających się na Ahch-To. Trening, który Rey odbywa tam pod okiem Luke’a okazuje się czymś więcej niż tylko przetworzeniem idei treningu Luke’a pod okiem mistrza Yody na Dagobah w „Imperium kontratakuje”. Pomimo wielu podobieństw, są to zgoła odmienne sytuacje fabularne – nie tylko ze względu na innego mistrza i uczennicę, inny moment w historii i układ sił politycznych, ale też inne przesłanie (gorzkie słowa Luke’a były tej serii bardzo potrzebne!). Doskonałe jest natomiast to, co dzieje się na Crait – za pozornym podobieństwem wizualnym do planety Hoth, znanej również z „Imperium”, kryje się tu nowy koncept, z designem przemyślanym tak pod względem widowiskowości, jak i logiki świata przedstawionego. Cała sekwencja na tej planecie idealnie koresponduje zresztą z dominantą estetyczną materiałów promocyjnych „Ostatniego Jedi” i całego filmu w ogóle (ach, ta wszechobecna czerwień!).

Daj przeszłości umrzeć. Jeśli trzeba, zabij ją. Inaczej nie staniesz się tym, kim musisz być.

Choć z powyższych słów można byłoby wywnioskować, że ósmy epizod „Gwiezdnych Wojen” oczarował mnie bezkrytycznie od pierwszych chwil, to wcale tak nie było. Początkowo, podczas pierwszego seansu, miałem bardzo mieszane uczucia, które sprawiły, że z kina wyszedłem w stanie ambiwalentnego rozdarcia – wróciłem do gwiezdnowojennego świata, który kocham, ale coś w nim zgrzytało. Zgrzytały nieco niektóre aspekty realizacyjne i momentami jakby wymuszony humor, ale przede wszystkim zgrzytała struktura narracji, która wydawała się „poszatkowana”, nieumyślnie chaotyczna. Zdawało mi się, że czegoś było tu za dużo, a Johnson trafiał ciut obok celu, niczym typowy szturmowiec na polu bitwy. Dziś mogę to przyznać: myliłem się.

Tak jest – byłem w błędzie, podobnie jak inni stawiający podobne zarzuty. I chyba wiem, skąd takie błędne wrażenia się biorą. Idąc na „Ostatniego Jedi” spodziewałem się filmu podążającego wiernie śladami pozostawionymi przez J.J. Abramsa. Tymczasem Johnson znalazł własną drogę – jak już wspomniałem, drogę nie całkowicie odseparowaną od ścieżek wytyczanych przez jego poprzedników przemierzających „odległą galaktykę” na krześle reżyserskim, lecz wyraźnie odmienną.

Najnowszy epizod „Gwiezdnych wojen” jest jednym wielkim paradoksem. To zarówno nostalgiczne geekowskie przetworzenie znanych tropów, jak i odważny zwrot w nowym kierunku. Otrzymujemy w nim i bogactwo elementów dobrze znanych miłośnikom świata „Star Wars”, i solidną porcję innowacji stojących niejako w opozycji do tych sprawdzonych wzorców. Odnajdujemy odpowiedzi na część pytań i tajemnic pozostawionych choćby dwa lata wcześniej przez film Abramsa, podczas gdy szansa na wyjaśnienie części z nich zostaje przez Johnsona niejako zignorowana. Last but not least, reżyser w swoim filmie stara się łączyć inspiracje tzw. starą i nową trylogią sagi z poetyką jej współczesnych odsłon, dzięki czemu dokonujący się aktualnie wspomniany już gest symbolicznego odcięcia od przeszłości realizowany jest z wielką klasą i poszanowaniem dla uniwersum „Gwiezdnych wojen”.

Być może właśnie przez to balansowanie pomiędzy skrajnościami „The Last Jedi” budzi tak skrajne emocje. Wielu widzów lubi bowiem proste rozwiązania: albo zupełna nostalgia, albo kompletna innowacja. Ewidentnie film podzielił widownię, co dało się zauważyć w mediach – zwłaszcza tych społecznościowych – w ciągu trzech tygodni od jego premiery. Ja sam czułem się wewnętrznie rozdarty, co nie dawało mi spokoju do tego stopnia, że musiałem ponownie wybrać się do kina, by zebrać i uporządkować myśli przed spisaniem swoich wrażeń (aż w końcu rozpisałem się aż zanadto, choć mógłbym pewnie napisać o „TLJ” znacznie więcej). Za drugim podejściem, kiedy już pozbyłem się wcześniejszych oczekiwań i emocje towarzyszące przedpremierowemu oglądaniu ciut ostygły, zauważyłem przemyślaną strategię reżysera i misterię jego opowieści. I jestem pewien, że jeszcze nieraz wybiorę się do kina na „Ostatniego Jedi” z ogromną przyjemnością. „Przebudzenie Mocy” widziałem na wielkim ekranie siedem razy i choć film Johnsona w moim prywatnym rankingu lokuje się nieco niżej (wg Alicji jest to natomiast najlepsza odsłona „Star Wars” jak dotąd), to kto wie, czy nie dobiję do ośmiu seansów.

ocena 8

 

* Tytuł ósmej części sagi „Gwiezdnych wojen” tłumaczyć można dwojako – trudno stwierdzić, czy chodzi o „Ostatniego Jedi” czy „Ostatnich Jedi” (choć dwuznaczność ta wybrzmiewa głównie w polskiej wersji językowej). W tekście decyduję się na bardziej intuicyjną i chyba powszechniej stosowaną opcję, zgodnie z którą jest on czytany w liczbie pojedynczej, aczkolwiek – zwłaszcza w kontekście słów wypowiadanych przez Luke’a Skywalkera w jednej ze scen – za pociągające uważam też drugie podejście.

Kamil Jędrasiak