NADZIEJA UMIERA OSTATNIA
„Star Wars”! To przecież „Star Wars”! Przyszło mi żyć w czasach, kiedy kolejne części „Gwiezdnych wojen” mogę oglądać premierowo w kinie. Czy jako geek mogłem mieć więcej szczęścia? Co mogłoby pójść nie tak przy tej marce? Oh, wait… No tak, były przecież prequele. Spokojnie, uspokój się, Kamilu, wszystko będzie dobrze. W końcu „Łotra 1” (ang. „Rogue One”) nie reżyseruje już George Lucas.

Obawy i nadzieje – oto główne odczucia, które towarzyszyły mi w oczekiwaniu na dwa najnowsze filmy z serii „Star Wars”. Liczyłem na to, że uda się przywrócić jej blask, zwłaszcza skoro wzięli się za nią ludzie, których dorobek sobie cenię. Nie chodzi wyłącznie o fakt, że marką tą opiekuje się teraz Disney, ale i o nazwiska reżyserów (za „Przebudzenie mocy” odpowiedzialny jest J.J. Abrams, a za „Łotra 1” Gareth Edwards). Coś jednak przy obu premierach nie dawało mi spokoju. W przypadku „The Force Awakens” martwiłem się m.in. o to, czy powrót „Gwiezdnych wojen” do kin po tak długiej przerwie może się powieść. Przy „Rogue One” mój entuzjazm studził nieco fakt, że nie jest to nawet pełnoprawny epizod głównej sagi, więc twórcy mogli potraktować go jako kolejną szansę na odcinanie kuponów od franczyzy. Na szczęście i rok temu, i teraz obawy okazały się zbędne.Ubiegłoroczne „Przebudzenie mocy” było najlepszym filmem, jaki widziałem w 2015 roku, mimo że widziałem ich bardzo wiele. Twórca „Zagubionych” dotąd mnie nie zawodził, nie zawiódł i przy siódmym epizodzie „Gwiezdnych wojen”, dając widzom na całym świecie świetny przykład współczesnego kina nowej przygody, doskonale balansującego między nostalgią a innowacją. Nic w tym dziwnego, skoro sam jest geekiem i zagorzałym fanem tej kultowej marki. Kiedy dowiedziałem się, że przed ósmym epizodem do kin trafi jeszcze „Łotr 1” – spin-off sagi, pierwszy z mini-cyklu „Gwiezdne Wojny – historie” – a za jego reżyserię odpowiadać będzie Gareth Edwards, miałem mieszane uczucia. Stworzona przez niego „Godzilla” z 2014 roku okazała się nudna i nijaka, pomimo kilku ciekawych scen, natomiast wcześniejsza o cztery lata „Strefa X” wydawała się jednym z ciekawszych filmów w swoim gatunku. Na szczęście przy „Rogue One” można odnotować zdecydowany powrót do formy. Wygląda więc na to, że Disney dba o to, żeby „Gwiezdne wojny” trafiały w dobre ręce.

Pierwszy film z cyklu „Gwiezdne wojny – historie” jest dobrym filmem po prostu, dobrym filmem w gwiezdnowojennej sadze i… średnim filmem z nurtu kina nowej przygody. Trzeba to wyraźnie zaznaczyć – „Łotr 1” nieco, acz zauważalnie wyłamuje się poza konwencję awanturniczej space opery, w którą epizody głównego cyklu nie tyle się wpisują, co wyznaczają dla niej pewien standard. O ile „Nowa nadzieja”, „Przebudzenie mocy” i wszystkie kanoniczne odsłony sagi „Star Wars” pomiędzy tymi dwiema cechuje porównywalne „ciepło” i „lekkość”, odczuwalne pomimo ogromnego rozmachu i dramatyzmu opowiadanych w nich historii, o tyle film Edwardsa sprawia wrażenie mroczniejszego i poważniejszego. Nie brakuje w nim oczywiście wszystkiego, co dla tej serii charakterystyczne, w tym dynamicznej akcji (genialna sekwencja finałowa!), licznych akcentów humorystycznych (genialny K2SO!), plejady interesujących postaci i bogatego, tętniącego życiem świata. Paradoksalnie, więc, fani mogą czuć się podczas oglądania „jak w domu”, jednocześnie zaś mieć poczucie odmienności. Może to dlatego, że mamy do czynienia właśnie ze swego rodzaju prequelem i spin-offem, rządzącym się swoimi prawami. Możliwe też, że w ten sposób Disney chce dotrzeć do nieco innej widowni, pozwalając docenić „Star Wars” również widzom nie będącym fanami sagi. Tak czy inaczej, to urozmaicenie konwencji liczę „Łotrowi 1” na plus.

Owa odmienność może się zasadzać na kilku czynnikach. Moim zdaniem warto wskazać tu na dwie cechy. Po pierwsze, długa ekspozycja filmu budzi dość skrajne uczucia, zwłaszcza że odbiega mocno od tempa narracji ubiegłorocznego „The Force Awakens”. Właśnie dlatego przy pierwszym oglądaniu, kiedy oboje z Alicją wybraliśmy się do kina zmęczeni i senni, pierwsza połowa wręcz nas nużyła. Po drugim seansie zmieniłem zdanie w tej kwestii i uznałem, że takie wprowadzanie do historii, oparte w dużej mierze na dialogach i stopniowym zawiązywaniu akcji, było słuszną decyzją. Jako że oglądaliśmy ten film również w gronie znajomych, to zaobserwowałem podział opinii na ten temat (ba! ktoś z naszej paczki uznał nawet, że to właśnie początek jest najciekawszą częścią filmu). Na ile to kwestia decyzji Edwardsa, a na ile scenariusza, za który odpowiadają Chris Weitz i Tony Gilroy, pozostaje kwestią drugorzędną.

Po drugie, zaskakuje nieco dramatyczny „ciężar” opowiedzianej historii. Fabuła skupia się nie na głównych graczach konfliktu między Galaktycznym Imperium/First Order a Rebelią/Ruchem Oporu, takich jak pojedynkujący się na miecze świetlne i Moc rycerze Jedi oraz Sithowie lub członkowie zakonu Ren, lecz na zwykłych wojownikach, wręcz „pionkach” walczących bez rozgłosu i uznania, przejawiających niewymuszony heroizm bijący wręcz z ekranu. Pod tym względem „Rogue One” to taka trochę „Parszywa dwunastka” w świecie „Gwiezdnych wojen”. Co więcej, film przywraca wojenny aspekt konfliktu na pierwszy plan, unaoczniając tragedię wojny, ofiary, poświęcenie, zakulisową politykę, spory wewnątrz frakcji, wyzysk i inne niesprawiedliwości. Gorzka wymowa tej historii sprawia, że „Łotr 1” staje się więc dla sagi czymś więcej, niż tylko trampoliną marketingową dla przyszłorocznego epizodu VIII – to pełnoprawna opowieść o dalszych frontach walki, o wojnie w „Gwiezdnych Wojnach”, wraz z jej brudnymi odcieniami.

– Jeśli Imperium ma taką moc, to jakie mamy szanse?

– Jakie mamy szanse? Pytanie, to jaki mamy wybór! Biegać, ukrywać się, błagać o litość, zbierać siły – możecie odpuścić przeciwnikowi tak złemu i tak potężnemu, a skażecie galaktykę na wieczne poddaństwo. Teraz jest najwyższy czas, by walczyć! 

Bohaterami „Łotra 1” są członkowie załogi tytułowego pojazdu, którzy postanawiają zdobyć plany konstrukcyjne Gwiazdy Śmierci – te same plany, które w „Nowej nadziei” pozwolą zniszczyć ową broń masowej zagłady Luke’owi i jego ekipie. W misji uczestniczy m.in. Jyn Erso (w tej roli Felicity Jones) – buntowniczka, córka Galena Erso (Mads Mikkelsen), konstruktora zmuszonego przez Imperium do pracy nad groźnym wynalazkiem. Towarzyszy jej Cassian Andor (Diego Luna), wierny Rebelii rzezimieszek (tudzież, nomen omen, łotrzyk) polujący na groźnych sprzymierzeńców Imperium. Na pokładzie znajdują się też m.in. ex-imperialny pilot Bodhi Rook (Riz Ahmed), niewidomy mnich ze świątyni Jedi na księżycu Jedha Chirrut Îmwe (Donnie Yen) i opiekujący się nim wojownik Baze Malbus (Wen Jiang) oraz przeprogramowany droid imperialny K2SO (któremu głos podkłada Alan Tudyk).

Chociaż cała obsada (swoją drogą fajnie, że aż tak zdywersyfikowana etnicznie!) spisała się naprawdę dobrze, to pod względem aktorstwa film nie prezentuje zasadniczo tak wysokiego poziomu, jak świetne „Przebudzenie Mocy”. Odniosłem też wrażenie, że najlepiej wypadli aktorzy, którzy dostali stosunkowo niewiele czasu ekranowego, w tym zwłaszcza wspomniany już Mads Mikkelsen albo wcielający się w postać Orsona Krennica (głównego filmowego złego) Ben Mendelsohn, czy choćby Forest Whitaker, grający rebelianckiego ekstremistę Sawa Gerrerę w specyficznie przerysowany sposób. Osobiście żałuję też, że Ben Daniels, którego bardzo polubiłem po „House of Cards”, dostał w „Łotrze 1” tak drobną rolę (wciela się w generała Antoca Merricka, dowódcę Niebieskiego Szwadronu X-Wingów), zwłaszcza że ewidentnie świetnie odnalazł się w oldschoolowej estetyce „Gwiezdnych Wojen”.

Skoro już o oldschoolowej estetyce mowa – Gareth Edwards również postawił na nostalgię, ale prezentuje nieco inne podejście do tej kategorii niż J.J. Abrams. Z jednej strony, przy produkcji filmu wykorzystano wiele mechatronicznych efektów specjalnych, makiet, pirotechniki i innych rozwiązań budujących efekt retro. Z drugiej zaś, nowoczesne CGI posłużyło twórcom nie tylko do stworzenia widowiskowych starć i katastroficznych obrazów, ale też… podróży w czasie. Na ekranie pojawia się bowiem m.in. komputerowo wygenerowana „odmłodzona” wersja ważnej postaci znanej z oryginalnej trylogii „Gwiezdnych wojen”, a nawet kilka postaci z tamtych filmów, granych wówczas przez aktorów dziś już nieżyjących! Choć widać w tych scenach pewne niedoskonałości obrazu, wrażenie jest naprawdę imponujące. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że zabieg ten wypada w „Łotrze 1” dużo lepiej, niż np. podobnie „odmłodzony” Hopkins w „Westworld”, Robert Downey Jr. w „Kapitanie Ameryce 3” czy „wskrzeszony” Paul Walker w finale „Szybkich i wściekłych 7”. Wielkie brawa należą się więc specom z firmy Industrial Light & Magic za kawał dobrej roboty.

Brawa należą się też Michaelowi Giacchino, odpowiedzialnemu za ścieżkę dźwiękową w „Łotrze 1”. Udało mu się uchwycić ducha muzyki stworzonej dla „Gwiezdnych wojen” przez Johna Williamsa. Być może fakt, że to jemu powierzono stworzenie soundtracku do „Rogue One” to zasługa wieloletniej współpracy z J.J. Abramsem, reżyserem „Przebudzenia mocy”, ale trudno mi wyobrazić sobie kogoś, kto lepiej nić on odnalazłby się na tym stanowisku.

Można by o „Łotrze 1” rozpisywać się znacznie dłużej, rozkładając film na czynniki pierwsze. Można oczywiście wskazać jeszcze wiele zalet (i może kilka wad). Najważniejsze wydaje mi się jednak podkreślenie, że film Edwardsa nie jest jedynie próbą zawłaszczenia kolejnych ogromnych przychodów z licencji do marki „Star Wars”. Owszem, jest to historia, bez której uniwersum mogłoby się spokojnie obejść. Na jej powstaniu zyskało ono natomiast znacznie więcej, aniżeli wyjaśnienie słabości konstrukcyjnej Gwiazdy Śmierci, uznawanej przez tych bardziej sceptycznych widzów za dziurę fabularną, a przez wyrozumiałych tłumaczoną prawidłami konwencji. To ważny tytuł, dodający światu filmowych „Gwiezdnych wojen” głębi, podkreślający wagę konfliktu i cenę wojny. To, co dotąd było domeną wiedzy dostępnej niemal wyłącznie fanom zaznajomionym z gwiezdnowojennym Expanded Universe, powoli staje się ważną częścią pełnometrażowych filmów głównego kanonu tej epickiej opowieści.

 

Kamil Jędrasiak