recenzja niespodzianka na 6 literJAK (PRAWIE) ZMIENIŁAM ZDANIE O OBYCZAJOWYCH ROMANSACH
Mdli mnie na samą myśl o kolejnej książce Grocholi i „jej” pokrzywdzonej czterdziestolatce, która na wsi odkrywa sens swojego życia i faceta z Ferrari. Pastelowe okładki z kwiatami, działają na mnie jak płachta na byka, a kiedy pojawia się w telewizji reklama kolekcji książek Katarzyny Michalak, to czuję, że moja dusza płacze i jakby trochę umiera. Po „Niespodziance na 6 liter” spodziewałam się dokładnie tego samego. Miałam, co prawda nadzieję, że pewnego dnia trafię na romans obyczajowy, po którym nie będę chciała spalić wszystkich „kobiecych działów” w księgarniach świata, ale nie sądziłam, że… stanie się to tak szybko. 

Magda ma trzydzieści parę lat, niezłą pracę, samochód i mieszkanie. Ma także byłego męża-artystę i suczkę, Luizę, rasy bokser oraz oddaną przyjaciółkę Ewę wraz z jej uroczo typową rodzinką. Pewnego dnia, gdy wraca do domu po kolejnych nadgodzinach w pracy i odkrywa, że nie ma nic do jedzenia, udaje się – w czym nie ma nic niezwykłego – do sklepu. Tam, na skutek zbiegów okoliczności, otrzymuje ostatni bochenek chleba. W drodze powrotnej spotyka nieznajomego w czerwonej czapeczce. Po wymienieniu kilku zdań, wychodzi na jaw, że mężczyzna znajduje się w podobnym położeniu, co Magda. Kobieta dzieli się z nieznajomym chlebem i tak rozpoczyna się znajomość, która z czasem może stać się czymś więcej, niż tylko koleżeńską relacją. Tymczasem szef Magdy, a jednocześnie mąż jednej z jej przyjaciółek, przypomina sobie o dawnym uczuciu do podwładnej…

recenzja niespodzianka na 6 literBrzmi to wszystko absolutnie przeciętnie i zupełnie nieporywająco. Zwłaszcza, gdy dorzuci się do tego jeszcze do bólu infantylny język, w którym bohaterowie zwracają się do siebie, zawsze zdrabniając imiona, w którym pies nie jest „psem” tylko „psią”, a wielokropki i wykrzykniki mrowią się na stronach z wyraźnym zapędem do bycia bardziej szkodnikami, niż pomocnikami. Tę listę można by uzupełnić jeszcze o wiele innych negatywów, jak choćby wykorzystywanie typowych zwrotów akcji i to kilkukrotnie dokładnie tych samych (no, ile razy można potykać się i upadać…).

To wszystko jednak jest zupełnie nieistotne. Bo „psia” jest „psią”, a nie „psem” czy „suką” nie bez powodu. Wyraźnie widać, dlaczego autorka podeszła do nomenklatury w tym zakresie tak, a nie inaczej. Powodem jest psychologia głównej postaci. Magda to bowiem typowa, zraniona kobieta sukcesu, która zarzeka się, że jej w samotności dobrze, że sobie ze wszystkim poradzi; a jednocześnie – nieświadomie – przelewa wszystkie nagromadzone w sobie uczucia na czworonożnego pupila. Zdaje się zresztą, że sama tego nie dostrzega. Nie widzi, że Luiza nie jest jedynie jej zwierzakiem, a bardziej przyjaciółką lub nawet dzieckiem.

Na początku nie mogłam zdzierżyć tych wszystkich zdrobnień, infantylności i dziecinności głównej bohaterki, która nieustannie ze sobą rozmawiała i rozmyślała o rzeczach tak trywialnych, że do stereotypu blondynki brakowało jej jedynie platynowego koloru włosów, nieznośnie długich tipsów w kolorze jaskrawego różu i wklepywanego w ciało samoopalacza, by utrwalić zabiegi w solarium. Później jednak wpadłam w ten rytm i uświadomiłam sobie, że Magda nie odbiega wcale zachowaniem od znanych mi w rzeczywistości osób. Nie była wcale głupiutka i naiwna, a jedynie roztrzepana. Pozorną lekkością podejścia do świata maskowała pokłady żalu wobec przeszłości, uczucie samotności i ogólne, emocjonalne niespełnienie. Magda okazała się zwykłą kobietą. Taką, jaką każdy z nas mógłby minąć na ulicy i nawet nie zwrócić na to uwagi. Taką, jaką każda z nas mogłaby być.

Debiutancka powieść Barbary Spychalskiej-Granicy, pomimo całego swego uroku, jest bardzo nierówna. Wspomniałam już o kiepskim początku i późniejszym wdrożeniu się w koncept. Okazało się jednak, że owo „wdrożenie”, to nie stan permanentny. Nadchodzi w książce moment, w którym autorka traci swój oryginalny styl, przemieniając się w jedną z wielu podobnych autorek obyczajowego romansu. Inteligentna, choć lekko roztrzepana Magda z kolei, staje się (już teraz naprawdę) głupiutka i pozbawiona zdolności logicznego myślenia. Piękna opowieść o poznawaniu siebie i walce z przeszłością oraz zwykłej, codziennej-niecodziennej miłości przybiera kształty telenoweli ze standardową rozterką „którego wybrać?”, choć sam wybór wydaje się dość oczywisty. Co więcej, perypetie pechowej kobiety, które do pewnego momentu są naprawdę zabawne i ujmująco rozczulające, zostają przetransformowane w powielone klisze już nawet nie tyle, co z innych książek o podobnej gatunkowości, ale z… siebie samej. Do tego stopnia, że finał naprawdę rozczarowuje.

Mimo wszystko bardzo dziękuję. Dziękuję Barbarze Spychalskiej-Granicy za to, że pokazała, że obyczajowy romans nie musi być tak zupełnie zły i pozbawiony psychologicznej głębi, z postaciami z papieru i znanym ogólnie schematem wypełnionym jedynie nowymi imionami i nazwami miejscowości. Może nie zakochałam się jeszcze w obyczajowym romansie, ale moje uczucia z pewnością nieco się względem tego gatunku ociepliły. Dziękuję też autorce, że nie wcisnęła mi kolejnego pseudopożądania z seksem na szpitalnym parkingu lub w innym równie absurdalnym miejscu, a pokazała życie. Zwyczajne-niezwyczajne życie, które ma dla ludzi wiele niespodzianek. Nie tylko tych na sześć, ale i na dużo więcej liter.

Alicja Górska