Transformers: Ostatni RycerzPOPCORN Z MIKROFALI albo KOD MICHAELA BAYA
Filmowa seria o Transformerach stanowi wzorcowy wręcz przykład hollywoodzkiej maszynki do robienia pieniędzy, istnej kury znoszącej złote jajka. Dla Michaela Baya te filmy to wręcz wizytówka; dla Paramount Pictures – broń w starciu letnich blockbusterów; a dla Hasbro – sygnatura udanej ekranizacji uniwersum zabawkowego. Czy „Transformers: The Last Kningt” dobrze rokuje dla przyszłości tego systemu rozrywkowego?

Jaki jest Michael Bay, każdy widzi. Ktokolwiek obejrzał przynajmniej kilka wcześniejszych jego filmów, ten wie, że bliżej mu do efekciarstwa Rolanda Emericha niż do efektownego kina Stevena Spielberga, mimo że to ten drugi jest producentem serii „Transformers”. Z drugiej strony, sądząc po „BFG” Spielberg już się wypalił i chyba właśnie to łączy obu panów. Pierwsze trzy odsłony sagi o wielkich robotach z kosmosu dało się oglądać z pewną przyjemnością – były po prostu całkiem przyzwoitą rozrywką, a do tego trzecia część bardzo sprawnie wykorzystała 3D, co rzadko się w sumie zdarza. Czwórka była zwyczajnie nudna i koszmarnie nijaka, chyba nawet słabsza niż nieumiejętnie ironiczna, żenująca „Sztanga i cash”. Najnowsza odsłona… no cóż, powiela grzechy poprzedniczki, choć ma też pewne zalety, których tamtej brakowało – z ową ironią, czy może nawet autoironią, na czele.Transformers: Ostatni Rycerz

Transformery wywodzą się z linii zabawek produkowanych przez firmy Hasbro oraz Takara Tomy już od 1984 roku. „Transformers: Ostatni Rycerz” to piąty pełnometrażowy film aktorski, oparty na licencji zbudowanej wokół tej marki, a zarazem drugi film ze zmienionym protagonistą. O ile w odsłonach 1-3 głównym bohaterem był młody i porywczy Sam Witwicky, w którego wcielał się Shia LaBeouf, o tyle począwszy od „Wieku zagłady” fabuła skupia się na przygodach Cade’a Yeagera, wynalazcy po przejściach, granego przez Marka Wahlberga. Zmiana postaci i idąca za nią zmiana obsadowa nie wyszły serii na korzyść. Jakkolwiek Wahlberg ma bowiem na swoim koncie parę ciekawych ról (np. w „Czterech braciach” czy „Infiltracji”), to jego umiejętności aktorskie pozostawiają wiele do życzenia – znacznie więcej, niż w przypadku wspomnianego już, ambitnego acz niepokornego Shia’i LaBeoufa.

Swoją drogą, właśnie kwestie obsadowe kolejnych filmów z cyklu „Transformers” są jednym z najbardziej zaskakujących aspektów tych produkcji. U boku Autobotów i Decepticonów, zwłaszcza w rolach marginalnych, pojawiali się już między innymi tak utalentowani aktorzy, jak Frances McDormand, John Malkovich, Kelsey Grammer, Titus Welliver, John Voight, Stanley Tucci czy John Turturro. W najnowszym filmie część z nich zresztą powraca, a dołącza Anthony Hopkins. Jest dla mnie niepojęte, dlaczego aktorzy tej klasy decydują się na granie w pulpie pokroju „Transformers”, ale być może poza dochodami przysparza im to po prostu frajdy.

Innym nieodzownym elementem tej franczyzy są piękne, seksowne kobiety w centrum akcji. Trzeba przyznać, że w „Ostatnim Rycerzu” Laura Haddock wcielająca się w postać Vivian Wembley wywiązuje się z tej roli doskonale, nie ustępując w niczym ani Megan Fox, ani Rosie Huntington-Whiteley, a nawet przewyższając je pod pewnym względem. Jej bohaterka nadal jest fetyszyzowana i potraktowana z wyraźną stereotypizacją, ale wydaje się silniejsza oraz ważniejsza niż Mikaela Banes (Fox) czy Carly Spencer (Huntington-Whiteley). Odniosłem wrażenie, że w jakimś stopniu wzorowana była ona na Larze Croft w wydaniu Angeliny Jolie – jest inteligentna, silna, uszczypliwa, a przy tym kobieca. Ale co z tego, skoro na widok męskiego „sześciopaku” zaczyna brakować jej słów? Ta bohaterka doskonale pokazuje, jak płaskie, prostolinijne i puste są postaci w filmach Baya. W charakterze męskiego „ciacha” od początku serii dominuje przykładowo (z drobną przerwą na czwarty film) Josh Duhamel, grany przez którego płk. William Lennox, o dziwo, doczekał się wreszcie pewnego zniuansowania.

Dobrze wiadomo, że nie o bohaterów tu jednak chodzi, a przynajmniej nie o tych ludzkich. W „Transformerach” kluczowe są tytułowe wielkie roboty, które po zagładzie Cybertronu przeniosły swoją wojnę na Ziemię – w „Ostatnim Rycerzu” dowiadujemy się wreszcie, dlaczego właśnie na naszą planetę postanowili zresztą przybyć. Główna oś fabuły skupia się na dwóch równoległych wątkach. Pierwszy z nich to partyzancka wojna Autobotów z Decepticonami, w którą wplątani są również m.in. Cade Yeager (Wahlberg), agent Simmons (Turturro), młodziutka sierota Izabella (Isabela Moner), oksfordzka profesorka Vivian Wembley (Haddock), sir Edmund Burton (Hopkins) oraz specjalna jednostka bojowa TRF. Drugi wątek to wyprawa Optimusa Prime’a na rodzimą egzoplanetę, na której spotyka on tajemniczą twórczynię Transformerów, Quintessę (Gemma Chan) i poznaje jej niecne plany.

Historia najnowszej części „Transformers”, podobnie jak niektóre rozwiązania wizualne w nim zastosowane, to w zasadzie zlepek wielu innych tekstów kultury, zwłaszcza filmów. Widać tu mieszankę pomysłów zaczerpniętych z sygnalizowanego już „Tomb Raidera”, ale też z „Kodu Leonarda da Vinci”, „Prometeusza”, „Gwiezdnych wojen”, „Dnia Niepodległości”, „Avatara”, „Legionu samobójców”, „Stranger Things”, a nawet „Melancholii”. Bodaj najciekawszym pomysłem jest tu dänikenowskie tłumaczenie legend arturiańskich oraz wplatanie motywów alternatywnej historii ludzkości, uwzględniających rzekomo zapomniane lub zatajone uczestnictwo postaci Transformerów.

Innym plusem „Ostatniego Rycerza” okazuje się humor, oparty w dużej mierze na autoironii. Być może czwarta część sprawia wrażenie tak nieudanej właśnie dlatego, że żarty w niej zawarte nie niwelują w żadnym stopniu wrażenia filmu niepotrzebnie robionego „na serio”, choć bez koncepcji. Tymczasem część piąta ostentacyjnie podkreśla, że została stworzona nie tyle z przymrużeniem oka, co wręcz całkowicie „z jajem”. Niestety humor to broń obosieczna, a niewprawny szermierz bronią taką może sam sobie pewną krzywdę wyrządzić – i faktycznie, o ile większość żartów jest całkiem udana i co jakiś czas wybuchałem śmiechem, o tyle jest ich zwyczajnie za dużo i z czasem zaczynają raczej irytować, niż bawić. Scenariusz scenariuszem, ale wiadomo, że nie o fabułę w „Transformerach” chodzi (czego ostatecznym potwierdzeniem niech będzie choćby fakt, że część wątków urywa się bez puenty), lecz o widowisko.

Michael Bay zamienił wybuchy na efekty cząsteczkowe. No dobra, może nie zamienił, bo wielkich wybuchów wciąż w nowych „Transformerach” mnóstwo, ale to miłośnicy „partikli” mogą liczyć na ucztę dla oka. A w zasadzie mogliby liczyć, gdyby nie fakt, że efekty specjalne w „Ostatnim Rycerzu” nie są ani innowacyjne, ani czytelne. W tym szaleństwie nie ma metody. Gdyby nie wielki ekran, warstwa estetyczna zmęczyłaby nas po kilkunastu minutach wizualnych wodotrysków, które w domowych warunkach byłyby pewnie po prostu nieczytelną pstrokacizną. Miała być komputerowa ekstaza, był męczący przesyt. Marny chaos. Badacze percepcji i recepcji medialnej ukuli kiedyś słówko „anestetyzacja” dla określenia stanu, w którym nadmiar bodźców danego typu prowadzi do zobojętnienia. I właśnie jednym wielkim „meh” puentowalibyśmy całe to orgiastyczne CGI, gdyby nie fakt, że oglądaliśmy „Transformers 5” w  sali 4DX, gdzie nieźle nas wytrzęsło, obiło, przewiało, orzeźwiając co jakiś czas kapiącą wodą i nęcąc aromatem prażonych orzechów, który dziwnym trafem towarzyszył ekranowym scenom z płomieniami i wybuchami.

Żeby nie było – to, z czego poprzednie części „Transformerów” zasłynęły w warstwie wizualnej, pozostało i w najnowszym filmie. Design robotów jest wciąż cudny i docenią go ci, którzy cenią sobie pieczołowite, szczegółowe projekty. Generowane komputerowo giganty świetnie wpasowują się też w przestrzeń rejestrowaną za pomocą klasycznych zdjęć filmowych (swoją drogą całkiem niezłych), nie wyglądając na oderwane od niej „doklejki”. Dopóki na ekran nie wdziera się chaos, jest naprawdę ładnie.  Do tego dochodzi dynamiczny montaż, który szczęśliwie nie popada w techniczne ADHD, jak miało to miejsce choćby w fatalnym „Quantum of Solace”. Podobnych plusów natury technicznej można wymienić jeszcze kilka, począwszy of niezłego mise-en-scène (w tym scenografia, rekwizyty, kostiumy itd.), a skończywszy na fajnym wykorzystaniu muzyki (zwłaszcza w sekwencji w brytyjskim zamku).

Durna, oj durna jest fabuła „Ostatniego Rycerza”. Dobrze jest się tego spodziewać, decydując się na kinowy seans tego filmu. Próżno szukać w nim pełnokrwistych bohaterów, sensownych motywacji czy choćby spójności opowiadanej historii. „Transformers: The Last Knight” to typowy odmóżdżacz; widowisko, które w odpowiednich warunkach i przy odpowiednim nastawieniu może umilić weekendowe popołudnie po ciężkim tygodniu. A że widowiskowych blockbusterów jest w bieżącym repertuarze znacznie więcej, nierzadko zresztą lepszych, to warto traktować piątych „Transformerów” jako backup plan. Jeśli zdecydujecie się go jednak obejrzeć, to koniecznie w kinie, najlepiej na ogromnym ekranie i z dodatkowymi „atrakcjami”, ponieważ w domowych warunkach chaotyczna tandeta „Ostatniego Rycerza” pozostanie niechybnie obnażona. Wśród nielicznych plusów „The Last Kningt” traktowanego jako film, a nie kinowe doświadczenie, wymienić można chyba tylko autotematyczne zdystansowanie oraz lekkie przetworzenie schematów, które Bay wypracował dotąd w tej serii. Nie są to jednak atuty, które pozwalałyby ocenić go wyżej, aniżeli jako rozrywkowego średniaka. A że jest lepszy niż „Wiek zagłady” – cóż, o to było raczej nietrudno.

Kamil Jędrasiak