Zaledwie wczoraj mieliśmy z Kamilem okazję zobaczyć „La La Land”, uroczą historię, która – w absurdalnie skondensowanym skrócie – opowiada o spełnianiu marzeń. Droga do celu, jak to zwykle bywa, nie jest jednak prosta (ani dla bohaterów tego filmu, ani w życiu). Wątpliwości sypią się jak asy z rękawa wprawnego szulera. I gdy Mia w „La La Land” zaczęła się zastanawiać, czy aby nie należy do grona niespełnionych marzycieli; tych, którzy mimo prób i walki nie dobiegają do swojej mety, przed oczami stanęła mi postać Florence Foster Jenkins, protagonistki „Boskiej Florence”, plasującej się gdzieś pośrodku w kategorii życiowych osiągnięć – mimo okrzyknięcia najgorszą piosenkarką świata.
Nic dziwnego, że Rosamund Pike dostała Złotego Globa za rolę w #ICareALot/#OWszystkoZadbam. To genialna kreacja podłej postaci, której nienawidzi się od pierwszych minut.
Nie byłoby jednak tego efektu bez sprawnej reżyserii i trzymającego w napięciu scenariusza.