Filmy o nałogowcach, to jeden z typów produkcji, które szczególnie mnie dotykają. Nie dlatego, że mam jakieś prywatne doświadczenia z tym związane, ale dlatego, że niezwykle silnie oddziałuje na mnie wizja trwania w pewnym liminalnym stanie – pomiędzy pragnieniem kontynuowania działań nałogowych, świadomością dramatyzmu swojego położenia i złudną wiarą w to, że można przestać – cokolwiek się robi – w każdej chwili. Śledzenie kolejnych złych wyborów i swoistego studium upadania oraz pewność, że bohater z tragicznej sytuacji przejdzie w jeszcze gorszą, sprawiają, że oglądania podobnych filmów to katorga dla moich nerwów i kondycji psychicznej, rozdzieranej między współczuciem, wściekłością i rozczarowaniem. Nie inaczej było w przypadku seansu filmu „Urodzeni zwycięzcy”.