PIĘKNA WYDMUSZKA
Nicolas Winding Refn przypomina mi iluzjonistę, który wychodzi na scenę serwując widzom spektakularne, barwne i zachwycające widowisko. Oglądający są oszołomieni i przytłoczeni ilością bodźców. A na koniec okazuje się, że wszystko było tylko zwykłą sztuczką, trikiem, który miał odwrócić naszą uwagę. Kto będzie zachwycony, a kto poczuje się oszukany?
Każdy film Duńczyka pozostawia mnie z gorzkim uczuciem, że znów dałam się nabrać. Tak było z „Valhalla Rising”, który został doceniony przez krytyków, ale przeszedł raczej bez echa wśród szerszej publiczności. Tak było z „Drive”, którym zachwycali się krytycy (film zdobył Złotą Palmę w Cannes za reżyserię). Tak było z „Only God Forgives”, który nie bez przyczyny okazał się wielką porażką. Po chwilowym zachwycie nad filmową formą, zawsze czułam się zawiedziona, bo oprócz audiowizualnych fajerwerków nie znajdowałam w filmach Refna nic więcej. Nie inaczej jest w przypadku jego najnowszego obrazu, „The Neon Demon”.
Już od pierwszej sceny reżyser chce nas zahipnotyzować i zaintrygować. Przy akompaniamencie mrocznej muzyki w klimacie lat 80-tych, w statycznym ujęciu pokazuje nam piękną Elle Fanning, której wielkie, błękitne oczy zwrócone wprost w kamerę wyglądają jak martwe. Barwna scenografia, gra świateł, lateksowa, błyszcząca sukienka na nieruchomym, dziwacznie upozowanym ciele. Anielska dziewczyna skąpana jest we krwi. Błysk flesza. To tylko trik. Jak cała fabuła filmu Refna.
W „The Neon Demon” reżyser bierze na warsztat świat mody – brutalny, pełen intryg i zakłamania, w którym sława dostępna jest tylko nielicznym. Taką szczęściarą okazuje się Jesse (Elle Fanning), dziewczyna znikąd, która przyjeżdża do Los Angeles, by odnieść sukces i od razu zostaje dostrzeżona. Znamy takie historie bardzo dobrze. Szesnastolatka na swojej drodze spotyka zazdrosne modelki po dziesiątkach operacji plastycznych, przypominające cyborgi, a także zblazowanych projektantów mody – mężczyzn, którzy traktują ją jak przedmiot i próbują wykorzystać.
Jesse, choć początkowo nieśmiała i niewinna, bardzo dobrze zdaje sobie sprawę ze swoich atutów i nie boi się po nie sięgnąć. „Nie jestem taka bezbronna, na jaką wyglądam” – mówi w jednej ze scen i brzmi to jak ostrzeżenie. Jej postać od samego początku budzi zachwyt, otacza ją jednak atmosfera niebezpieczeństwa. Przemiana anielskiej dziewczyny w cynicznego demona następuje nagle, bez konkretnej przyczyny, jedynie plastyczne metafory wykorzystane przez reżysera sugerują nam tę metamorfozę – w pokoju motelowym Jesse pojawia się znikąd dzika pantera, a podczas debiutu na wybiegu wizerunek dziewczyny zostaje zmultiplikowany przez szereg luster, przed którymi szesnastolatka odgrywa dorosłą kobietę. Wszystko to jednak zaledwie sugestie, a nie pełne, rozwinięte wątki.
The Neon Demon” zupełnie nie wykorzystuje potencjału podjętej tematyki, pozostając jedynie fabularnym szkieletem, który ugina się pod ciężarem audiowizualnych fajerwerków. Przez większość seansu można odnieść wrażenie, że oto oglądamy rozciągnięty do granic możliwości teledysk – intryga jest tu zredukowana do minimum, kosztem ogromnej ilości ujęć w slow motion, pogrążonych w nienaturalnie nasyconych kolorach i fakturach, kontrastujących ze sobą w każdej scenie. Wszystko błyszczy, mieni się, a stroboskopowe światło uderza widza w rytm niepokojącej, hipnotyzującej muzyki. Nieprzypadkowo zresztą, bo Refn chce właśnie wprowadzić nas w swego rodzaju trans, dzięki któremu zapomnimy, że nie ma nam zupełnie nic do przekazania. Historia jest tylko pretekstem. Pozornie idealny i dopracowany w każdym detalu świat (olśniewające kostiumy i makijaż, przemyślana scenografia rodem z kina exploitation) kruszy się i rozpada, kiedy tylko przyjrzymy mu się bliżej.
Najsłabszym elementem filmu jest jego struktura – akcenty położone są w niej tak nierównomiernie, że w efekcie ostatni akt stanowi kumulację absurdu i surrealistycznych, niczym nieumotywowanych zdarzeń. Motywy baśniowe przemielone są tu razem z wulgarną psychoanalizą. Co gorsza, film ma trzy zakończenia, a każde wprowadza nowe wątki, które testują cierpliwość widza. Mamy więc na koniec (spoilery) wrzucone wszelkie dewiacje – od morderstwa po kanibalizm i nekrofilię, których jedynym celem jest wywołanie wśród widzów szoku i obrzydzenia. Cały morał filmu sprowadza się bowiem do jednej sceny, która mówi zupełnie wprost: przemysł modowy chce cię jedynie wykorzystać – pożreć, przeżuć i wypluć.
Nie, panie Refn. Nie nabierze mnie pan na swoje sztuczki. Doceniam konsekwencję. Doceniam dopracowaną formę filmową i fenomenalną muzykę. Nie dam się jednak omamić tym spektaklem.