niemoznapocalowacpannymlodej2JAK NIE ROBIĆ KOMEDII ROMANTYCZNYCH?
Śmiejemy się, niekiedy wzruszamy, bywa, że płaczemy. Po tym rozpoznać można dobrą komedię, nie tylko zresztą romantyczną. Po czym zaś poznać złą? Wystarczy zdecydować się na obejrzenie „Nie można pocałować panny młodej”.
Niekiedy komedie romantyczne wymagają od widza bardzo luźnego podejścia. Mało prawdopodobne zbiegi okoliczności, ckliwe wyznania i żenujący dowcip, to tylko szczyt góry lodowej najczęstszych grzechów scenarzystów i reżyserów. Komedia romantyczna bywa również emblematem chylącej się ku końcowi karierze lub też świadectwem jej chwilowego – bardziej lub mniej – załamania. Nie zmienia to jednak faktu, że dla relaksu w weekendowe popołudnie niczego nie włącza się równie często, co produkcji z tych właśnie kręgów gatunków.

niemoznapocalowacpannymlodejBryan Lighthouse (Dave Annable) wiedzie zabawny, acz nieszczególnie przezeń pożądany, żywot fotografa zwierząt. Przypominająca o nieziszczonych marzeniach praca staje się jeszcze bardziej nieznośna, gdy to totalnej katastrofy doprowadza asystentka głównego bohatera, Tonya (Mena Suvari). Z powodu uszczerbku na zdrowiu ukochanego kota żony, mafioso, Vladko Nikitin (Ken Davitian), porywa mężczyznę i żąda rekompensaty. Nie chodzi jednak o pieniądze, czy srogą nauczkę, ale przysługę. Bryan zostaje zmuszony do poślubienia córki gangstera, Mashy (Katharine McPhee), by ta mogła otrzymać zieloną kartę. Wszystko zaczyna się komplikować, gdy w grę wchodzi prawdziwe uczucie oraz pazerność na pieniądze.

Mam naprawdę spory dystans do niedociągnięć w komediach romantycznych. Przymykam oko na mało odkrywcze fabuły, wyznania miłosne i papierowych bohaterów, których jedynym zadaniem jest odegrać schemat, który ustaliła pierwsza produkcja tego typu na świecie. Chętnie patrzę na ładnych ludzi, w ładnych plenerach, mówiących do siebie ładne słowa i ładnie się całujących tuż przed napisami końcowymi. „Nie można pocałować panny młodej” to jednak produkcja tak absurdalna i żenująco nieśmieszna; chwytająca się chyba każdego możliwego schematu świata (i to nie tylko z kręgu własnej gatunkowości), że widzowi nie pozostaje nic innego, jak rzewnie zapłakać nad straconymi dolarami, które ktoś zainwestował w ten tytuł. Historia od pierwszej do ostatniej minuty filmu jest szyta tak grubymi nićmi, że nie byłabym w stanie w nią uwierzyć, nawet gdyby ktoś dałby mi glejt podbity przez naocznych świadków, że przedstawione zdarzenia faktycznie miały miejsce. Zbieg okoliczności goni zbieg okoliczności. Jeżeli zaś chodzi o samą sferę emocjonalną, to mniej romantycznego romansu nie widziałam. Bohaterowie przez większość czasu są od siebie odseparowani, nie mają nawet czasu na te wszystkie rozmarzone spojrzenia i pocące się dłonie, więc gdy dochodzi do ostatecznego happy endu, wydaje się, że to dwie przypadkowe osoby, które postanowiły zrobić jakiegoś rodzaju performance. Brak tutaj napięcia, jakieś iskry, tego czegoś, co każe zrobić długie „awww”, gdy widzi się schodzącą wreszcie filmową parę.

Pomimo zaangażowania nienajgorszej klasy aktorów (Tia Carrer, Rob Schneider, Kathy Bates) produkcja to absolutna porażka w kwestii umiejętności obsady. I to przede wszystkim te najjaśniejsze nazwiska wprowadzają do obrazu dawkę zażenowania. Katharine McPhee odgrywa rolę, która pozostanie najpewniej jedyną jej życiową opcją, czyli gra słodką i uroczą dziewczynę z marzeniami oraz zacięciem, by je spełnić. Z kolei Dave Annable jedyne, co robi, to nieźle wygląda. Wszystkie postaci to ludziki z papieru bez polotu i chociażby cienia potencjału. Są nudne, bezrefleksyjne i mdłe.

Podobna jest zresztą strona muzyczna filmu. Dawno melodie tak bardzo mi nie przeszkadzały. Geoff Zanelli chciał najpewniej skomponować coś, co narzucałoby pewne emocjonalne zaangażowanie i wzruszenie, ale udało mu się zrobić jedynie wkurzający dżingiel jakiejś reklamy w zapętlonej wersji. Absolutny koszmar. Nie spisał się również Russ T. Alsobrook, który jak się okazuje, posiada rzadki dar zabijania zdjęć nawet najpiękniejszych krajobrazów. Tahiti jego oczami nie porywa nawet w połowie tak, jak mogłoby w rzeczywistości.

„Nie można pocałować panny młodej” to mniej niż przeciętny przedstawiciel swojego gatunku. Trudno znaleźć w niej coś wartościowego, nawet gdy za wartość przyjąć możliwość zrelaksowania się i odpoczynku przy czymś niewymagającym, mierny dowcip i narzucająca się linia melodyczna bowiem, budzą niegasnącą aż do napisów końcowych irytację. Nie pozostaje mi nic innego, jak podsumować recenzję tegoż tytułu starym, dobrym: „szkoda czasu, naprawdę”. 

33

 

Alicja Górska