W IMIĘ BAJARZA, I WILHELMA, I JACOBA, AMEN
Jakub Ćwieka ma wybitny talent nie tylko do wpisywania się w wybrane przez siebie motywy, ale do ich wybierania w ogóle. Jak dotąd czytelnicy mieli już okazję zapoznać się z jego pomysłem na przetworzenie tematyki superbohaterskiej („Dreszcz”), mitologii nordyckiej („Kłamca”) czy „Piotrusia Pana” („Chłopcy”). Tym razem niezwykle płodny amator popkultury zaserwował fanom swojej twórczości kryminał utrzymany w stylistyce noir, nawiązujący do baśni braci Grimm.
Przygoda z mnogością nawiązań rozpoczyna się już od warstwy estetycznej powieści – jej okładki. Mroczna, w przeważającej części czarno-biała ilustracja oraz czcionka tytuł łączą się bezpośrednio z plakatami filmów noir. Z kolei sposób zapisania podtytułu („Wilk!”) oraz wyróżniająca się pośród szarości czerwona plama stroju przedstawionej na okładce postaci i żółć przejeżdżającej obok niej taksówki, nasuwają skojarzenia z „Sin City” Franka Millera (tak, jak i sam tytuł). Jednak to wszystko, to dopiero zapowiedź kontekstowego bogactwa tej historii.
Nad tą, wiecznie pogrążoną w obłokach tłustej czerni metropolią, wisi nie tylko tajemnicza niepogoda, ale również widmo nieustającego zagrożenia. Jak dotąd wśród względnie bezpiecznych zawodów wykonywanych w świecie wyznawców Bajarza i jego proroków, braci Grimm, znajdowała się praca taksówkarza. Ostatnio jednak ktoś zaczął polować na kierowców, w różnorodny sposób pozbawiających ich życia. Jakby tego było mało oficer policji, Wolf, zostaje zamordowany we własnym mieszkaniu, a w mieście pojawia się kobieta w czerwonym płaszczu z kapturem. Czy i jak sprawy są ze sobą powiązane? Czy odpowiedzią okaże się sprawiedliwość ulicy czy też sprawca (sprawcy?) trafią do więzienia pod zaostrzonym rygorem – Domu Trzeciej Świnki?
Klimat noir i baśnie braci Grimm mają ze sobą więcej wspólnego niż mogłoby wydawać się na pierwszy rzut oka. Nie chodzi już nawet o – jakże często przypominane przeze mnie w tekstach powiązanych z niemieckimi baśniarzami – brutalność oryginalnych tekstów historii takich, jak „Czerwony Kapturek”, ale również kwestię językową. „Grimm” to bowiem z angielskiego „ponury, mroczny”, a to przecież główne wyznaczniki gatunku noir. Sam gatunek z kolei – zarówno z perspektywy powieściowej jak i filmowej – zasadza się na epatowaniu cynizmem bohaterów oraz kreacji romantycznego świata przedstawionego, tj. fantastycznego, niesamowitego, ale przy tym budzącego zgrozę, lęk i pełne przerażenia napięcie.
Ćwiek wykorzystuje dorobek braci Grimm nie tylko w teorii. Na kartach jego powieści pojawiają się bohaterowie mniej i bardziej znanych utworów niemieckich bajarzy. Obawiałam się, że moje zainteresowanie tematem odbierze mi przyjemność z obcowania z fabularną intrygą „Grimm City”. Tymczasem okazało się, że znajomość baśni nie pozbawia elementu zaskoczenia w odniesieniu do fabuły książki, bowiem wykorzystane motywy niekoniecznie pokrywają się ze sobą na płaszczyźnie rozwoju akcji jako takiej. Ćwiek zdecydował się względem własnej powieści na liczne twisty w kontekście pierwowzoru. Ponadto wiele z oryginalnych tekstów pojawia się w najnowszej książce autora jako religijne przypowieści tudzież apokryfy (przyznaję, że to zrobiło na mnie największe wrażenie – kiedy jeden z bohaterów zaczyna analizować wydarzenia przez pryzmat powieściowej Biblii czyli Księgi Bajarza i te przybierają nagle wymiar właśnie apokryficzny dla świata przedstawionego).
Znowu, to religia. Nie oczekuj konsekwencji czy logiki.
A skoro już przy tym jesteśmy… Zbrodnie popełniane w „Grimm City” noszą, według bohaterów, znamiona zbrodni religijnych. Ćwiek prezentuje więc bogactwo kreowanego świata pod tym względem, tworząc nie tylko jedną, główną wiarę (bajanizm), ale także jej odłamy, jak np. kościół epizodystów. Czytelnik zyskuje możliwość bardzo głębokiego wejrzenia w codzienność społeczeństwa Grimm City, którego egzystencję w znacznym stopniu determinuje podejście do kwestii religii, jakkolwiek bajanizm można interpretować również w kategoriach filozoficznych czy sposobu na życie. Chociaż Ćwiek wyraźnie skupia się na tej kwestii, to nie pozostawia bez „opieki” innych aspektów świata przedstawionego. W „Grimm City” pojawiają się nawet wymyślone na potrzeby tekstu choroby oraz specyficzne powiedzonka.
Każda opowieść zaś ma jedno nadrzędne prawo – niezależnie od poziomu skomplikowania ma jeden finał, gdzie wszystko splata się w całość.
Dbałość o język i urealnianie przy jego pomocy kreowanej rzeczywistości, to zresztą znak rozpoznawczy Ćwieka. Podobnie jak wulgarność, która i w tym przypadku nie daje się nie zauważyć. Bohaterowie rzucają mięsem, a ich brutalne porównania miejscami byłyby w stanie zadziwić nawet „dresa” z najbardziej podejrzanego i zapomnianego zaułka wielkiego miasta. Mniej w tej powieści za to typowego dla autora humoru. Tym razem rzecz jest dużo bardziej mroczna i… gorzka (zgodnie z teorią noir). Przyznaję, że trochę na to czekałam.
„Grimm City” lepi się od gęstej metafizycznej atmosfery, wręcz magicznej tajemniczości. To idealna lektura na jesień, kiedy dni stają się coraz krótsze, bardziej ponure i chłodne; na czas, kiedy pod nasze ubrania wdziera się przejmujące zimno, a do naszych umysłów zakradają się niepostrzeżenie nie najcieplejsze myśli i melancholijny nastrój. Jakub Ćwiek po raz kolejny zachwyca nietuzinkowymi pomysłami i kreatywnym podejściem, które zadowolą wszystkich – spragnionych nowości i oryginalności rodem z polskich ziem – fanów popkultury.
Za egzemplarz dziękuję: wydawnictwu SQN