przywrócona trylleNIE RÓB WSZYSTKIEGO, CO MÓWI SERCE, ALE GO SŁUCHAJ
Skoro już powróciłam do „Trylli” po tylu miesiącach, zdecydowałam się doczytać serię do końca. Nie czułam przy tym palącej potrzeby lektury, chociaż drugi tom („Zamieniona”) był względem pierwszego („Rozdarta”) nieporównywalnie lepszy. Tendencja zwyżkowa nie została jednak zachowana. „Przywrócona” przypieczętowała raczej i podkreśliła wady, które w całej serii były obecne, a które ja usiłowałam zrzucić na obrany target, nieszczególną ambitność lektury i fakt, że autorka stworzyła, co stworzyła bez profesjonalnego wsparcia.

Okładka trzeciej części „Trylli” jest chyba najgorszą z odsłon obwolut dla trylogii Hocking. Wyjątkowo ciemna i do bólu kiczowata, raczej do lektury nie zachęca. Modelka, co prawda wstała wreszcie z klęczek i zmierza do, najpewniej, tronu, ale nie dostrzegam w całości tej siły i władczości, która się znaleźć na okładce powinna. Nawet symbolicznie nie potrafię sobie wytłumaczyć wyboru kolorów. Chyba, że ta niezdrowa zieleń odnosi się do potęgi Trylli, którym dosłownie zieleniej skóra, gdy władają nieprzeciętną mocą.

przywrócona trylleWendy skończy wkrótce osiemnaście lat. Czeka ją ślub z Tove – którego nie kocha – oraz koronacja. Matka dziewczyny powoli zaczyna niedomagać, więc córka stopniowo przejmuje jej obowiązki. Jakby tego było mało, zły król Vittry wysyła hobgobliny, by niszczyły wioski Trylli. Wendy musi znaleźć sposób, by zachować królestwo i powstrzymać własnego ojca. Tymczasem w pałacu pojawia się Loki, prosząc o azyl i chociaż Wendy już raz wyrzekła się miłości w imię dobra kraju, to czy będzie potrafiła zrobić to ponownie? Zwłaszcza, gdy jest już mężatką? I co z Finnem, który wciąż przemierza pałacowe korytarze?

Tym razem wszystko dzieje się tak szybko i tak gęsto, że zwyczajnie zaczyna gubić sens. Wszystkie dziurki i dziureczki, które pojawiły się na drodze dwóch tomów, rozdzierają się mocniej i prezentują czytelnikowi w całej okazałości. Bardzo wyraźnie widać wreszcie źródło obaw społeczności Trylli przed nową władczynią, która zachowuje się jak przeciętna, nieszczególnie odpowiedzialna nastolatka (i nic w tym dziwnego, wiek ma swoje prawa). Wytłuszcza się również problem prowadzenia postaci, które w trzecim tomie ograniczają się w zasadzie do czterech osób. A gdzie reszta? Każdy z nich miał swoje personalne dramaty i problemy, ale rozwiązania doczekały się tylko te „królewskie”.

W recenzji „Rozdartej” pisałam, że nie można odmówić Wendy charakteru i stałości w uczuciach. Tymczasem pojawia się Loki. Loki, który jest przystojny, silny i ma tytuł markiza. Loki, który mówi „hej, ucieknijmy stąd”. Loki, który ignoruje zasady, konwenanse i wyższe idee. I nagle Wendy uznaje, że to kwintesencja prawdziwego uczucia; że Finn nigdy tak naprawdę jej nie kochał, bo nigdy nie walczył o nią wbrew prawom świata (w tym momencie Finn urósł w moich oczach do najlogiczniejszej postaci serii, a może i większości paranormal romance, rozumiejąc, że czasami uczucia to nie najważniejszy temat, zwłaszcza, gdy w grę w chodzi życie całego królestwa/państwa).

– Loki? – Odgarnęłam mu włosy z twarzy. Uniósł powieki.

– Wendy. – Uśmiechnął się słabo. – Gdybym wiedział, że omdlenie to cena za znalezienie się w twoich ramionach, zrobiłbym to już dawno.

Podsumowując trzecią część, podsumować muszę też wreszcie koncept Amandy Hocking, który przerażał mnie od samego początku. Trolle i romans nieszczególnie mi się kleiły. Wciąż tak jest, ale potrafię też dostrzec liczne nawiązania do mitologii nordyckiej, jakkolwiek bardzo ubogie, okrojone i przemianowane na własną modłę. Dla mnie to spory plus, że autorka starała się przemycić między stronicami lekkiego czytadła treści, które mogłyby zachęcić do dalszych poszukiwań mitologicznych.

Niewiele zmieniło się, jeżeli chodzi o język. Wciąż pozostaje zbyt prosty i pozbawiony kreatywności. Zdania są schematyczne, metafory niewyszukane, a wiele fraz – podobnie jak w poprzednich dwóch tomach – wielokrotnie się powtarza. Najgorzej z tego wszystkie wypadają dialogi, które niewiele maja wspólnego z rzeczywistymi rozmowami, a zamiast tego roją się od pompatycznych wyznań i podobnych treści. Uwidocznił się też problem autorki z opisywaniem scen seksu, bowiem ten, który pojawia się w powieści jest… brakuje mi słów. Nigdy – a czytałam wiele książek, różnych gatunków i reprezentujących różne poziomy intelektualne, nawet Harlequiny – nie widziałam tak kiepsko skonstruowanej sceny łóżkowej. Chciało mi się śmiać. Co ja gadam! Śmiałam się i czytałam innym na głos ten fragment. Złota zasada pisania – jak nie umiesz, to nie pisz. Serio, powieść nie ucierpiałaby przez brak tego kompletnie oderwanego od rzeczywistości opisu seksu.

– Nie chcę jednej nocy. Chcę wszystkie noce. Chcę całą ciebie, na zawsze.

Przygodę z „Tryllami” zakończyłam i przeżyłam. Czy było warto? Już sama niezwykłość koncepcji, by uczynić z trolli pięknych, zżytych z naturą wegetarian, zrekompensowała mi poświęcony na trylogię Hocking czas. Było trochę śmiechu i tej żałości, która każe się człowiekowi schować pod kocem, ale że wieczorami wciąż bywa chłodno, to może i dobrze. Gdy się nad tym zastanawiam, to myślę, że całość mogłaby być niezła, gdyby trochę nad nią popracować. Jeżeli szukacie czegoś, co nazywamy z przyjaciółką „perwersyjną przyjemnością” tudzież „teorią zdechłego gołębia” (obrzydliwe, straszne, ale coś każe ci patrzeć), to sięgajcie bez wahania.

Alicja Górska