krytykNie od dzisiaj wiadomo, że blogosfera ma pewne problemy z opinią publiczną, zwłaszcza ta recenzencka. Oskarża się autorów tekstów krytycznych o zbytnie pobłażanie ocenianym dziełom ze względu na bezpłatne otrzymanie egzemplarza. Jak to wygląda z mojej perspektywy?

Przyznaję, że, gdy autorka bloga Secret Books (którą serdecznie pozdrawiam) opublikowała wpis z apelem o wyważoną krytykę (tudzież jej brak…) w recenzenckim świecie, nieco się we mnie zagotowało. Minęło jednak trochę czasu i jestem w stanie podejść do problemu z dystansem, a więc i sensownie się do niego odnieść.

Nie od dzisiaj wiadomo, że blogosfera ma pewne problemy z opinią publiczną, zwłaszcza ta recenzencka. Oskarża się autorów tekstów krytycznych o zbytnie pobłażanie ocenianym dziełom ze względu na bezpłatne otrzymanie egzemplarza. Jak to wygląda z mojej perspektywy? A no tak, że trudno się z tymi zarzutami nierzadko nie zgodzić (zlinczujcie mnie, jeżeli chcecie, zdążyłam się przyzwyczaić). Z jakiegoś powodu bowiem blogerzy boją się powiedzieć, że coś nie jest dobre, tak samo, jak znaczna ich część wyćwiczyła się w pisaniu fałszywie pozytywnych recenzji. Po co to? Jak dowiedziałam się z tekstu Secret Books z powodu recenzenckiej misji. Bo nie wiem, czy wiecie, ale bloger książkowy aka recenzent czy krytyk ma misję. Misję zachęcania ludzkości do czytania. Szkoda, że nie wspominają o tym słowniki, gdy recenzenta definiują.

081391-00

rec

Dla pewności sprawdźmy jeszcze pod „krytyk”:

036715-00

kryt

Ustaliliśmy już chyba, że recenzent nie ma nikogo do czytania zachęcać. Co więc ma robić? Podstawową misją krytyka jest merytoryczna ocena, pośrednio więc pomaga czytelnikom dokonać wyboru. Z tysięcy wychodzących w Polsce rocznie premier wskazuje te, nad którymi warto się zastanowić oraz te, które można z miejsca przekreślić.

I tutaj zaczynają się schody. Bo czy faktycznie recenzent ma władzę, by cokolwiek i dla kogokolwiek przekreślić? Oczywiście, że nie. Może się zdarzyć, że słuchając rady recenzenta popełniamy poważny czytelniczy błąd, omijając coś, co mogłoby się okazać w naszych oczach arcydziełem (nie wspominając o tym, że przecież recenzent również nie czyta wszystkiego i ogrom tekstów go omija). Ale czy z tysięcy rocznych premier, zupełnie ignorując wskazówki recenzentów, mamy szansę wyłapania tych najlepszych? Nigdy nie dowiemy się, czy przeczytana przez nas książka jest lepsza lub gorsza od tej, której nie przeczytamy lub taka, o której nawet nie usłyszymy. Krytyk też nie da nam stuprocentowej pewności, ale jeżeli jego tekst jest porządnie uargumentowany i merytoryczny – nawet jeżeli używa przykładów, które sami uznamy za zalety, jako wad – daje nam to pewien ogląd sytuacji. Odrobinę przybliża do dokonania czytelniczego wyboru. Chyba, że… oszukuje.

A podstawowym oszustwem jest unikanie krytyki. Krytyka to najtrudniejszy element pracy recenzenta, z którego powodu najczęściej sam musi przyjmować krytykę lub znosić obelgi oburzonych negatywną oceną. Wierzcie mi, nieważne, czy będziecie delikatni, zastosujecie „metodę kanapki” czy wymyślicie tysiąc innych rzeczy, by przytępić nieco szpilę. Szpila pozostanie szpilą. Niektórych zabolą negatywne opinie. Może obrazi się wydawnictwo i nie przyśle więcej żadnej książki (ale od czego są księgarnie i biblioteki?), może obrazi się autor i nawymyśla wam w komentarzach (o tym przerażającym zjawisku będę musiała też w najbliższym czasie napisać), a może obruszy się jakiś fan. I dobrze, w każdym z przypadków. Niech się burzą, plują i wrzeszczą; niech odchodzą. Nikt nie mówił, że będzie łatwo; że będziecie pisać same laurki. Inna sprawa, że foch ze strony wydawnictwa, autora lub fana świadczy wyłącznie o jego niskim poziomie intelektualnym. Można przecież sprawę przedyskutować, powymieniać się argumentami, a nawet dojść do wspólnych wniosków.

200 (4)

Koleżanka z Secret Books – mam nadzieję, że potraktujesz tę polemikę mimo wszystko jako komplement – poszła jednak dużo dalej w swym apelu, proponując dwa rozwiązania, by pisać możliwie pozytywne recenzje. Opcja pierwsza? Czytaj tylko to na czym się znasz. Opcja druga? Czytaj wszystko, ale myśl o targecie. Zastosowanie się do którejkolwiek z tych rad zdecydowanie ograniczy różnorodność w waszym życiu.

Pierwsza jest błędna już w samych założeniach. Żeby się na czymś znać, trzeba to najpierw poznać. Wszystko ma gdzieś swój początek. Ale dobrze, może to zbyt czepialskie, więc z innej strony – im bardziej się na czymś znasz, tym bardziej krytyczny jesteś. W obliczu napotkania ideału, bledną wszystkie nie-ideały, a ich wady stają się bardziej jaskrawe. Przypomnij sobie pierwszą książkę z Twojego ulubionego gatunku, którą przeczytałeś w życiu. A teraz pomyśl o ulubionej książce z danego gatunku w ogóle. Gdzie obecnie znajduje się ta pierwsza? Ile wad dostrzegasz w niej z perspektywy czasu? Jeżeli wciąż jest numerem jeden, to gratuluję. Jesteś szczęściarzem. Wtedy pomyśl po prostu o przepaści między najlepszą książką, jaką przeczytałeś w danym gatunku, a najgorszą.

Druga propozycja Secret Books jest tak naprawdę oczywistością. Jasne, czytając książkę dla dzieci napisanie o niej, że jest zbyt infantylna, to recenzenckie samobójstwo i głupota. Przykład z Kubusiem Puchatkiem z artykułu blogerki jest jednak tutaj zupełnie nietrafiony. Bo co innego licentia poetica gatunku, a co innego target. Czepianie się magii w fantastyce byłoby szczytem głupoty. Można jednak myśleć o grupie docelowej literatury i wciąż odnosić się do rzeczy krytycznie. Bo to, że ktoś wyznaczył sobie jakąś grupę odbiorców, nie oznacza wcale, że spełnił jej wymagania lub też na tle innych pozycji dla tej grupy, wypadł dobrze. Czytanie z myślą o targecie nie eliminuje krytyki, ba, w pewnym sensie nawet ją wzmacnia, bo stawia przed nią kolejny zestaw wymogów!

200 (5)

Zbliżamy się do końca, obiecuję. Secret Books przywołuje fenomen „50 twarzy Greya” jako koronny argument za tym, że krytyka jest bez sensu, bowiem każda książka mu tylu samo fanów, co przeciwników, ale… Hola, hola. Czy to, że ktoś lubi dany tytuł sprawia, że jest on dobry z perspektywy krytycznej? „50 twarzy Greya” to obiektywnie zła książka. Po prostu. Nie ma o czym dyskutować. Nie wyklucza to możliwości podobania się komuś, niemniej wciąż jest najniższą formą literatury. Ze względu na dramatyczne powtórzenia, nienaturalność i infantylne potraktowanie tematu (tak w skrócie). Powtórzę to raz jeszcze: to zła książka, ale wciąż może znaleźć odbiorcę, którego zadowoli. Jestem pewna, że fani „50 twarzy Greya” nie uważają tego tekstu za arcydzieło literatury, godnego nagrody Nobla. Po prostu dobrze się przy tym bawili, wciągnęła ich historia, cokolwiek. Uwielbiam oglądać „Dumę i uprzedzenie” z Keirą Knightley, ale wiem, że nie zasłużyła na Oscara. Nie zmienia to faktu, że widziałam ją dziesięć razy więcej, niż np. „Obywatela Kane’a”. Mam nadzieję, że jestem komunikatywna.

Nie bójcie się krytyki, wytykania błędów, wskazywania dziur logicznych i obnażania banalnego języka. Kiedyś to właśnie krytyka wpływała na poziom kolejnych dzieł. A teraz większość na siłę szuka zalet, zamiast powiedzieć wprost: to przeciętnie napisana książka z przeciętną historią i nudnymi bohaterami, wśród tysięcy premier rocznie w samej Polsce znajdziesz wiele lepszych. Brak krytyki i strach przed nią marnuje ludziom czas. Chciałoby się czytać tylko te najlepsze książki, nie potykając się o fałszywie wychwalane „bo wypada”, „bo od wydawnictwa”, „bo znajoma”. Internetowi recenzenci mogliby cieszyć się zaufaniem czytelników, a jednak obecnie cieszą się jedynie swoim wzajemnym szacunkiem. Większość komentarzy pod tekstami krytycznymi pochodzi od innych blogerów. Dlaczego? Nie, nie dlatego, że tylko oni w Polsce czytają, ale dlatego, że blogerom książkowym rzadko można zaufać, właśnie dlatego, że uciekają przed powiedzeniem: to dzieło poniżej krytyki.

200 (1)

Tekst po raz pierwszy publikowany był 29.10.2015 r.

Alicja Górska