niebedefrancuzem2SZALONE WYJŚCIE ZE STREFY KOMFORTU
Mark Greenside, amerykański autor opowiadań publikowanych w wielu popularnych gazetach i czasopismach wydawanych w Stanach Zjednoczonych, na skutek różnorakich zbiegów okoliczności i poddania się chwili, decyduje się kupić dom na francuskiej wsi. Od tej pory rozdziela swoje życie między znane i nieznane, wiodąc życie nie tylko w dwóch domach, ale i na dwóch kontynentach, wśród zupełnie odmiennych społeczności. Co wyniknie z tegoż niespodziewanego dlań szaleństwa?

Wieczorami, leżąc w łóżku, podróżuję po świecie. Zamykam oczy i w ciągu sekundy staję przy piętrzących się wodach Iguazu, spaceruję po Polach Elizejskich, duszę się od aromatu korzennych przypraw na ulicach New Delhi albo wiatr smagający norweskie fiordy rozwiewa mi włosy. Teoretycznie mogłabym znaleźć się w każdym z tych miejsc fizycznie. Mogłabym spakować walizkę, sprzedać mieszkanie i samochód, a potem włóczyć się po świecie dla samej radości podróżowania. Ale zawsze coś mnie powstrzymuje. Brutalna w swej delikatności strefa komfortu. Chociaż Mark Greenside nie porzucił wszystkiego dla mieszkania we Francji, to i tak wykazał się nieprzeciętną odwagą, decydując na rozdzielenie życia pomiędzy słoneczną Kalifornię i spokojną prowincję zachodniej Europy.

niebedefrancuzemOkładka „Nie będę Francuzem (choćbym nie wiem jak się starał)” – bo tak brzmi pełny tytuł powieści – w żaden sposób nie wskazuje na potencjalną możliwość rozbudzenia pragnień porzucenia wszystkiego. Grafika mustache (wąsów); ozdobna, ale nieco infantylna czcionka i głęboki, błękitny kolor tekstury imitującej sypiącą się elewację, sugerują raczej dowcipną dykteryjkę dla czytelnika młodzieżowego. I o ile żartu w tej pozycji nie sposób nie zauważyć, o tyle kwestia targetu pozostaje otwarta. Moim zdaniem jest to bowiem historia absolutnie dla każdego. Pytanie jednak, czy ostatecznemu odbiorcy podobna strona wizualna skojarzyłaby się z zawartością. Jak dla mnie – niekoniecznie. Chociaż całość wygląda uroczo.

Mark Greenside jest amerykańskim autorem opowiadań publikowanych w wielu popularnych gazetach i czasopismach wydawanych w Stanach Zjednoczonych. W Kalifornii, gdzie mieszka przez większą część roku, uczy i udziela się politycznie; zaś w swoim drugim domu – Bretanii – po prostu egzystuje, oddając się przyjemnościom życia i nie kalając umysłu poznaniem języka francuskiego oraz samodzielnością. W swojej książce opowiada o tym, jak los połączył go z Francją, dlaczego pokochał ten kraj oraz jego naród, a także przytacza najróżniejsze anegdotki ze swojego życia.

Początkowo tekst Greenside’a wydawał mi się nieco przesadzony. Za dużo było w nim lukru, za dużo laurki wystawianej Francuzom. Opisy niezwykłej gościnności i uprzejmości nie mieściły się w moich doświadczeniach, chociaż pobyt we Francji wspominam wyjątkowo dobrze. Im dłużej jednak pochylałam się nad książką, tym bardziej wierzyłam w tę opowieść. Obraz, który wyłania się z kart spisanych wspomnień, choć niezwykle idylliczny, nosi bowiem również znamiona typowego upiększania pamięci o dobrych wydarzeniach z przeszłości. To nie przekłamanie, a zwyczajne szczęście i radość z życia. A także, jak sądzę, niecodzienny fart do spotykania na swojej drodze pozytywnych postaci. Kto wie. Może wciąż, gdzieś w głębi Bretanii, skrywają się ludzie gotowi otoczyć opieką zagubionego obcokrajowca?

Jest cudownie – delikatna bryza, fale rozbijające się o brzeg, błękitne niebo z białymi obłokami o kształtach plam z testów psychologicznych Rorschacha.

Nie spodziewałam się, że ta niepozorna błękitna książeczka przyniesie mi aż tyle radości. Jej stronice skrywają jednak historie spisane żywym i niezwykle barwnym językiem. Autor, co rzadko się zdarza, ma wyraźny talent komiczny. Jego żarty – niekiedy noszące znamiona sympatycznych przytyków – są lekkie i niewymuszone. Nie pamiętam, kiedy ostatnio śmiałam się aż tyle czytając książkę. Ale nie było innej możliwości! Perypetie, które spotkały Greenside’a, jego niezwykły dystans do siebie i umiejętność bacznej obserwacji świata tworzą mieszankę wybuchową, której nie sposób nie dać się oczarować.

Na tym jednak nie kończy się niezwykłość „Nie będę Francuzem (…)”. Pomiędzy dowcipną stroną tytułu znaleźć można bowiem całe morze melancholii i sentymentu. Nie są to jednak górnolotne uczucia okraszane zestawem utartych frazesów, a proste i dosadne opisy codziennych, ludzkich uczuć – pierwszych zachwytów, nieprzewidywanych wrażeń i emocji, o które zwykle sami się nie podejrzewamy. Zdaje się, że całość przemawia do czytelnika, ale i za czytelnika: tak mogłoby być, mój drogi, gdybyś tylko odważył się podnieść nos znad książki i ruszyć przed siebie, bez strachu.

„Nie będę Francuzem (…)” to wzorowa książka na lato, a w okresie jesiennym z pewnością wzbudzi tęsknotę za wakacyjną wolnością. Lekka, ale nie infantylna; życiowa, ale pozbawiona ciężkości wielkich uczuć. To tytuł napisany przez człowieka dla człowieka. Ot, proludzka literatura. Musicie wiedzieć tylko jedno. Gdy już ją skończycie, obudzi się w Was potężne pragnienie, by kupić dom gdzieś na końcu świata, zaopatrywać się u lokalnych piekarzy, jadać na piknikach nad wodą i otaczać się przypadkowymi nieznajomymi, którzy okażą Wam choć cień sympatii i zainteresowania.

99

Publikowano również na: duzeka.pl

Alicja Górska