Niełatwo czyta się książki, które budują w nas poczucie winy lub porażki. Takie, które może i nie traktują bezpośrednio o nas, czy naszych problemach, ale mają w sobie to coś, co sprawia, że z jednej strony chcielibyśmy wstać i zaraz zacząć działać, a z drugiej zwyczajnie się rozpłakać. Książkę „Rzeźnik. Historia kultowego biegu” zaczęłam czytać w połowie zeszłego roku, a skończyłam ją dopiero teraz. I bynajmniej dlatego, że przestałam konfrontować opisy wyczynów ultramaratończyków z własnym odbiciem w lustrze i świadomością, iż sama padłabym w Rzeźniku po maksymalnie dziesięciu kilometrach. Po prostu… A zresztą, nieważne.