Jest coś metafizycznego w islandzkich widokach; coś, czego nie sposób opisać, czy przełożyć na fotografię. Islandia zdaje się trwać na granicy istnienia i niebytu, jakby w tej formie nie mogła być realna; zachwyca i przeraża jednocześnie. Nie wiem, czy potrafiłabym wyobrazić sobie lepsze i jednocześnie gorsze miejsce na przejście żałoby. Bo właśnie o radzeniu sobie ze śmiercią jest „Biały, biały dzień” (reż. Hlynur Pálmason), którego akcja rozgrywa się na prowincji tej tajemniczej wyspy.
Jednym ze skutków ubocznych mieszkania w tycim mieszkaniu, w którym łazienka to jedyne osobne pomieszczenie oddzielone drzwiami, jest spędzanie zadziwiająco dużych ilości czasu w wannie (o ile się takową posiada). Ocenę, czy to plus, czy minus, pozostawiam każdemu z osobna. 🙃 /k