aleksanderOJ, ZŁY TO DZIEŃ
Każdy miewa złe dni. Także kalendarz Twojego życia jarzy się w niektórych miejscach toksyczną zielenią (tak sobie wyobrażam kolorystycznie te złe dni). Na dodatek wydaje się, że złe dni dotykają tylko nas. Wszyscy wokół wiodą idealne życia, podczas gdy nad nami wisi wielka burzowa chmura, od czas do czasu pieszcząca nas piorunem . Na złe dni nie ma rady. Trzeba się schować (albo i nie) i czekać aż miną. Ale czasami jest tak, że nawet najgorszy z najgorszych dni może się zmienić za sprawą jednego dobrego wydarzenia, prawda?

Dla Aleksandra (Ed Oxenbould) każdy kolejny dzień jest coraz gorszy. Jednego: budzi się z gumą do żucia we włosach; dostaje z rana wiadomość, że najbardziej popularny kolega z jego szkoły urządza urodziny tego samego dnia, co on, ale ze wszystkimi rozrywkami, jakich dzieciaki mogłyby zapragnąć; po szkole krążą jego przerobione zdjęcia; a na lekcji chemii nie dość, że podpala zeszyt dziewczyny, którą lubi, to jeszcze spopiela tablicę Mendelejewa. Gorzej być już nie może – myśli pewnie, gdy zasypia. Okazuje się jednak, że to możliwe. Z tą różnicą, że tym razem pech dotknie wszystkich z wyjątkiem Aleksandra – zapracowaną matkę (Jennifer Garner), bezrobotnego ojca z misją niesienia optymizmu (Steve Carell); starszego, idealnego brata (Dylan Minnette), siostrę z aspiracjami aktorskimi (Kerris Dorsey) i najmłodszego członka rodziny, który lubi tylko jeden smoczek na świecie.

aleksanderOd pierwszych minut produkcja o tym niezwykle długim tytule – „Aleksander – okropny, straszny, niezbyt dobry, bardzo zły dzień” – zapowiada się na całkiem przyjemne kino familijne. Dobór aktorów, jasne kadry i poziom dowcipu nie pozostawiają miejsca na złudzenia. W powietrzu wisi wrażenie domowego ciepła i problematyki większych rodzin z całym przekrojem pokoleniowym – tak, jakby każda postać chciała pokazać, czym jest ów „najgorszy dzień” w zależności od wieku i zainteresowań. Jest uroczo, miło i subtelnie. Jeżeli chodzi o klimat dałabym nawet maksymalną ilość punktów w skali, ale jednak scenariuszowi czegoś brakuje. Nie ma tego haczyka, który sprawiłby, że miałabym ochotę uczynić z „Aleksandra…” swój sposób na chandrę, comfort movie.

Scenariusz w dużej mierze opiera się na przemieszczaniu. Każdy bohater przeżywa dramaty w innej lokacji. Spora część fabuły, jak na tak krótki film, rozgrywa się w samochodzie (który swoją drogą mógłby stanowić odbicie stanu dnia rodziny). Z powodu tego kursowania, obraz traci na tempie. Być może problem leży w tym, że reżyser „Aleksandra…”, Miguel Arteta, to głównie twórca serialowy. Właśnie tak czułam się oglądając tę produkcję, jakbym obcowała z wyjątkowo długim odcinkiem jakiegoś serialu.

Nie zmienia to jednak faktu, że przedstawiona w produkcji rodzina jest naprawdę urocza. Ed Oxenbould ze swoim specyficznym seplenieniem jest naprawdę rozbrajający, szczególnie, że jako jedyny zdaje się nie dramatyzować w obliczu kiepskiego dnia (to podobno jego codzienność). Dylan Minnette to niemal karykatura popularnego playboya i to także ma w sobie jakiś urok. Podobnie zresztą Steve Carell, który za wszelką cenę stara się podnosić rodzinę na duchu, chociaż sam na kiepski dzień. I widać, że zmaga się z własnym wybuchem. Napięcie jest wprost namacalne. Nie jest to może jego najśmieszniejsza rola, ale polubiłam go w takiej ciepłej odsłonie.

Dowcip „Aleksandra…” to głównie dowcip dla dzieci. To chyba nowa moda na powrót do żartów bez podtekstów. Jeżeli pojawia się jakieś drugie dno, jest bardzo subtelne (takie sytuacyjne gagi, które faktycznie w realnym życiu występują, a których dzieci jeszcze nie rozumieją). Bywa, że dowcip „Aleksandra…” jest niewyszukany. Obowiązkowo pojawia się motyw potrzeb fizjologicznych, ale jestem pewna, że najmłodszą widownię bawi to niezależnie od pokolenia.

„Aleksander…” sprawdzi się z pewnością na seans z dziećmi. Rodzice nie wynudzą się koszmarnie i nie będą odliczali sekund do końca filmu (to zresztą jedna z krótszych produkcji), a może nawet uśmiechną się kilka razy; a młodsi widzowie spędzą ten czas z oczami wlepionymi w ekran. Obraz Miguela Arteta, to propozycja bezpieczna intelektualnie i znaczeniowo. Nie przemyca ani treści dla dzieci niewskazanych, ani nawet głębokich prawd, których pociechy mogłyby nie zrozumieć. To czysta, ciepła rozrywka.

Alicja Górska