POD POWIERZCHNIĄ
To miało być zwykłe wesele, ale okazało się, że „niektórzy goście weselni przychodzą bez zaproszenia”. „Demon”, owiany sam w sobie mroczną aurą tajemniczości ze względu na samobójczą śmierć reżyser, to jeden z ciekawszych polskich filmów ostatnich lat, zwłaszcza jeżeli chodzi o kino gatunkowe, które pozostając w sferze popularnej rozrywki nie uchla się przed komentowaniem spraw istotnych i niekonieczne wygodnych.
W repertuarze tegorocznego Ińskiego Lata Filmowego znalazło się wiele pozycji kontrowersyjnych, żadna z nich jednak nie wzbudziła wśród członków redakcji „Ińskie Point” takich emocji, jak „Demon” w reżyserii Marcina Wrony. Film stanowi mariaż kina gatunkowego z niełatwą i w dalszym ciągu nieprzepracowaną, tabuizowaną tematyką, która po premierze „Pokłosia” Władysław Pasikowskiego stała się przedmiotem burzliwej debaty społecznej. Żywa reakcja społeczeństwa na tamten film stanowi bazę, na której Wrona, choć w zupełnie inny sposób, zbudował swoją historię. Przedmiotem sporów przy ocenie „Demona” okazał się właśnie ów sposób.
Fabularnym punktem wyjścia dla „Demona” jest wiejskie wesele, gdzie jedynym odstępstwem od małomiasteczkowych standardów jest brytyjskie pochodzenie pana młodego. Pierwszej doby po przybyciu Peter przypadkowo odsłania zakopany w ziemi szkielet, co pociąga za sobą szereg trudnych do wyjaśnienia zjawisk. Ich tajemniczość osiąga apogeum podczas wesela, kiedy dziwne zachowanie pana młodego zaczyna niepokoić rodzinę małżonki, która czuje się w obowiązku ukrycia partnera córki przed oceniającymi spojrzeniami biesiadników. To jednak dopiero początek dramatu, który ma rozegrać się w mglistą, deszczową noc.
Pośród rożnych interpretacji zachowań Piotra, wymienić można domysły rozciągające się od wyjaśnień realistycznych (padaczka, upojenie alkoholowe, zatrucie pokarmowe) po noszące znamiona transcendencji (opętanie przez tytułowego demona – dybuka). Bohaterowie wygłaszają opinie nierzadko stojące w sprzeczności do stereotypowych wizerunków środowisk, które reprezentują. Najmocniej uwidacznia się to w przypadku księdza stojącego po stronie racjonalizmu i logicznego myślenia oraz lekarza szukającego wyjaśnień metafizycznych. Szczególnie interesująca jest postawa ojca panny młodej – próbuje on zatuszować prawdę o stanie zięcia, podobnie jak informację o rzekomym odnalezieniu szkieletu. Ponadto z miejsca postanawia odizolować „sprawiającego problemy” pana młodego i anulować zaślubiny (bez pytania córki).
Wyraźnie widać tutaj strach przed Innym – wątek, który skądinąd przewija się w „Demonie” wielokrotnie i na wielu płaszczyznach. Inny to obcy: żydowski profesor pamiętający tragedie starszych pokoleń, przybyły z Anglii pan młody i wreszcie tytułowy demon, dybuk. Wrona portretuje więc w swoim filmie obawy przed ujawnieniem zapomnianej – czy może raczej skrzętnie ukrywanej – historii, uprzedzenia etniczne oraz najbardziej pierwotny lęk przed tym, co niewytłumaczalne, co wymyka się racjonalnemu myśleniu (duchy, opętanie, egzorcyzmy). Wszystko, co inne musi zostać odrzucone, zmarginalizowane, wyparte. I nieważne, czy chodzi o pamięć dziejową, obce pochodzenie, czy mistycyzm.
W zachowaniu ojca zarysowuje się również bardzo wyraźna różnica między pokoleniami. Stanowi on łącznik między zepchniętymi na peryferia pamięci historiami Żydów ciemiężonych na ziemiach polskich a, przynajmniej pozornie skazanymi na nieświadomość, młodymi. Ojciec, jako reprezentant „pokolenia środka” nie jest wprawdzie uczestnikiem przeszłych wydarzeń ani jednostką za nie odpowiedzialną, ale nie ujawniając (bądź też po prostu nie dociekając) prawdy, staje się współwinny tworzeniu fałszywego obrazu historii – zarówno tej rodzinnej, jak i powszechnej.
Wesela nie było. Nas nie było. Pana młodego nie było.
O ile retoryka wspomnianego wcześniej „Pokłosia” jest bezpośrednia i nie pozostawia miejsca na wątpliwości, o tyle w przypadku „Demona” mamy do czynienia z wielopiętrową konstrukcją znaczeń, opierającą się głównie na sugestiach. Brak wyartykułowanych wprost rozstrzygnięć i jednoznacznego zakończenia, odbierane przez niektórych widzów jako wady filmu Wrony, są w istocie jednymi z jego najmocniejszych atutów. Tak skonstruowana fabuła – o ile można w ogóle mówić o jakimś bezsprzecznie prawdziwym przebiegu zdarzeń – czyni „Demona” podatnym na różnorodne interpretacje. Odbiór mniej doświadczonych lub wymagających widzów może nie wykraczać poza przyjemność czerpaną z dynamiki kina gatunkowego (rozumianej jako chociażby sinusoidalnie występujące elementy grozy i komizmu). Największa wartość tkwi jednak w dostępności głębszych sensów, które wzbogacają recepcję i doznania tych nieco bardziej wybrednych widzów. Znaczenia te, co też stanowi dodatkową wartość, nie wymagają zresztą szczególnej dociekliwości i kompetencji, nie są bowiem przed widzem ukryte. Wystarczy rozpoznać rozmieszczone w filmie gęsto tropy-wskazówki, połączyć je ze sobą i wątki takie, jak sygnalizowany już wcześniej, skrywany pod podskórnie antysemityzm, stają się jasne.
Bogactwo treści nie jest jedyną rzeczą, za którą cenić można „Demona”. Także w sferze technicznej i aktorskiej film prezentuje wysoki poziom. Itay Tiran w roli Petera sprawdza się znakomicie, prezentując cały wachlarz umiejętności – zachwyca plastyką ciała, charakterystyczną mimiką i modulacją głosu. Nie mniej intrygująco wypada Agnieszka Żulewska. Energia jej postaci doskonale oddaje chaos psychiczny, z jakim zmagać się musi odtwarzana przez nią bohaterka – kolejne wydarzenia odciskają się zarówno na jej twarzy, jak i posturze. Bez większych trudności wyróżnić można – dokonując jedynie obserwacji fizjonomii Żulewskiej – momenty, w których filmowa Żaneta czuje się przytłoczona, zagubiona lub wprost przeciwnie – zdeterminowana. W pamięć zapada także kilka kreacji drugoplanowych. Adam Woronowicz to główny komik „Demona”, z sukcesem wypełniający przydzielone mu zadanie. To właśnie sceny z jego udziałem odpowiedzialne są za rozładowanie napięcia wynikającego z niejasnego statusu ontologicznego świata przedstawionego. Jak zwykle przekonująco wypada także Andrzej Grabowski wcielający się w rolę ojca panny młodej. Dzięki jego rozmyślnemu operowaniu akcentami i tonami widz wie, że ta postać nie jest do końca szczera, że za fasadą przejęcia skrywa się świadomość pewnej tajemnicy.
Zgodnie z wyznacznikami dobrego kina gatunkowego, Marcin Wrona nie pozostawił kwestii nastroju przypadkowej oprawie audiowizualnej. Zarówno zdjęcia autorstwa Pawła Flisa, jak i muzyka, za którą odpowiadają Marcin Macuk oraz Krzysztof Penderecki, doskonale współgrają z fabułą. Przy wsparciu odpowiedniego montażu i oświetlenia, sprawnie akcentują: to spowijającą świat aurę tajemniczości i chwile grozy, to znów groteskę lub komizm poszczególnych sytuacji. Służą temu skąpane we mgle mroczne lokacje, długie statyczne ujęcia, spowolnione tempo zdjęć i przyspieszone montażu, zabawy głębią ostrości oraz niepokojące aranżacje muzyczne. Estetyka filmu pozostaje przy tym nad wyraz spójna, płynnie przechodząc pomiędzy różnymi tonacjami w zależności od ilustrowanej sceny, dzięki czemu myśli się o niej, jako o skrupulatnie przemyślanej i dopracowanej.
Ostatni film Marcina Wrony okazuje się więc dobrym przykładem połączenia sprawności warsztatowej z niebanalnym pomysłem. Pod powierzchnią nastrojowego horroru skrywa znacznie mniej rozrywkowe wątki fabularne. Wielowarstwowa konstrukcja narracji pozwoliła Wronie na retoryczną grę z widzami. Tylko od nas zależy, czy docenimy trud włożony w splecenie wartości atrakcyjnego charakteru kina grozy z rozgrywającym się podskórnie dramatem i kunszt, z jakim tego splotu dokonano.
Tekst ukazał się w: „Ińskie Point” nr 6/2016
Autorzy tekstu: Alicja Górska, Kamil Jędrasiak, Zuzanna Szor