TO NIE JEST FILM DLA WSZYSTKICH LUDZI
Sześć lat temu, podczas 38. Ińskiego Lata Filmowego miałem okazję po raz drugi obejrzeć „Salę samobójców”. Z przyjemnością udałem się na niego ponownie, choćby po to, by przekonać się, czy pierwsze, pozytywne wrażenie sprzed kilku miesięcy nie uległo zmianie. Poza tym, warto było skonfrontować swoją opinię z ocenami redakcji „Ińskie Point”. Recepcja filmu Jana Komasy wśród naszych redaktorów odzwierciedla w dużej mierze odbiór filmu przez widzów w ogóle. A jest on skrajnie zróżnicowany, ponieważ obok peanów pojawiają się zdania zdecydowanie krytyczne.
W naszym odczuciu wiąże się to z pierwszą dużą zaletą tego filmu, jaką jest fakt, że trudno przejść obok dzieła Komasy obojętnie. Nie sądzimy, by wynikało to jedynie z komercyjnego sukcesu „Sali samobójców”. Zarówno bowiem problemy poruszone w tym utworze, jak i sposób ich ukazania, są na tyle wyraziste, że potrafią budzić skrajne odczucia. Na pewno odnotować należy, że Jan Komasa dokonał swoim filmem pewnych przełomów w polskim kinie.
Jeden z nich dotyczy fabuły. Mamy w niej do czynienia z tematyzacją istotnych problemów współczesności. Wiąże się z tym fakt, że jest to pierwszy przykład w polskiej kinematografii, w którym tak wyraźnie zaprezentowane zostaje życie współczesnych nastolatków oraz – co ważniejsze – jedną z jego głównych grup docelowych stanowi właśnie młodzież. Póki co, w naszym przemyśle filmowym istnieje niewiele przykładów tego typu. Nie oznacza to jednak, że obraz nie jest adresowany również do starszych widzów – sonda przeprowadzona po seansie podczas ILF dowodzi, że dojrzalsza publiczność była równie poruszona, jak młodsi widzowie.
Ważnymi wątkami „Sali samobójców” są m.in. wyalienowanie głównego bohatera, uzależnienie od Internetu i społeczności sieciowych, po raz pierwszy w polskim kinie tak wyraźnie zaakcentowany został również wątek homoseksualny. Jasne, że w porównaniu z niektórymi późniejszymi produkcjami (jak choćby „Płynące wieżowce”) film Komasy jawi się jako nieśmiałe początki w ukazywaniu nieheteronormatywnej miłości, ale nie od razu Rzym zbudowano. Jasne, że nie jest to może tematyka odkrywcza na arenie kinematografii światowej (wystarczy wspomnieć Słonia Gusa Van Santa, niedawną „Naszą klasę” czy azjatyckie romanse o gejach), ale na tle rodzimych produkcji „Sala samobójców” wypadała w swoim czasie świeżo i odważnie. Warto też wspomnieć, że pojawiający się niekiedy zarzut o przewidywalności fabuły uważamy za nietrafiony, jako że nie jest to film, który ma zaskakiwać. Sala samobójców działa nieco inaczej – ma wzbudzać napięcie widza poprzez śledzenie losów i pogarszającej się kondycji psychicznej głównego bohatera na drodze ku nieuniknionemu.
Kolejnym krokiem milowym poczynionym przez Komasę było zastosowanie animacji komputerowej jako środka wyrazu równorzędnego z tradycyjnym aktorstwem. Zabieg ten nie jest bowiem pozbawiony swojej funkcji, wręcz przeciwnie – w sposób integralny wynika z fabuły i uzupełnia ją. Relacje w świecie wirtualnym są dla Dominika, głównego bohatera „Sali…”, równie prawdziwe (jeśli nie prawdziwsze), jak w „realu”. Znajomości nawiązane w sieci wpływają na jego życie w bardzo – nomen omen – realny sposób, w związku z czym obydwa światy, w których rozgrywa się akcja, przenikają się nawzajem i uzupełniają. Warto zaznaczyć, że animacje użyte w filmie stoją na światowym poziomie (podkreślmy choćby animowanie bohaterów drugoplanowych), a uproszczone modele postaci, zbudowanych z niewielkiej ilości wielokątów, nadają specyficznego szlifu, upodabniając „Salę…” do takich wirtualnych środowisk, jak „Second Life” czy gier w estetyce low poly. Znacznie lepiej niż w tym ostatnim prezentuje się natomiast przestrzeń świata tytułowej Sali.
Poza wspomnianym novum technologicznym, zwracają uwagę interesujące zabiegi montażowe. Film nabiera dzięki nim dynamiki, co sprawia, że trudno byłoby poczuć się znużonym podczas projekcji. „Sala samobójców” generalnie prezentuje się bardzo dobrze pod względem estetycznym, zarówno jeśli chodzi o warstwę wizualną (wyłączając plakat, który na poły żartobliwie uznać można za największą wadę obrazu), jak i ścieżkę dźwiękową. Uświadczymy tu wiele wysmakowanych ujęć, a dialog muzyki z warstwą wizualną przywodzi niekiedy na myśl estetykę wideoklipu, co policzyć należy utworowi na plus. To skojarzenie jest tym silniejsze, że utwory wykorzystane w filmie są niezwykle różnorodne i odkrywcze w porównaniu do tych obecnych w polskich rozgłośniach radiowych czy muzycznych stacjach tv. W efekcie, soundtrack tego obrazu wyróżnia się znacząco na tle soundtracków innych polskich produkcji.
Pozytywne wrażenia związane są również z aktorstwem w „Sali samobójców”. Niemalże wszyscy aktorzy spisali się na medal, w sposób przekonujący wcielając się w postaci nakreślone w scenariuszu Komasy. Warto zwrócić uwagę przede wszystkim na odtwórcę głównej roli, Jakuba Gierszała, dla którego była to pierwsza w dorobku kreacja pierwszoplanowa. Poza tym, na uznanie zasługują Roma Gąsiorowska-Żurawska (filmowa Sylwia) i Agata Kulesza (wcielająca się w matkę Dominika). Gorzej wypada Krzysztof Pieczyński (ojciec głównego bohatera), którego postać wydała nam się nieco przerysowana, jednoznaczna i stereotypowa. Winić za to należy jednak nie tylko aktora, ale i sposób, w jaki jego rola została napisana. Inni bohaterowie także reprezentują określone, typowe postawy (warto zaznaczyć, że są to nad wyraz „prawdziwe” role, a takie osoby można spotkać w prawdziwym życiu), ale ich charaktery nie wydają się już tak jednowymiarowe i możliwe do jednoznacznej oceny; przy wnikliwym odbiorze nawet w najbardziej „klarownych” sylwetkach odnaleźć można pewną wieloznaczność. W efekcie trudno o postać, z którą moglibyśmy w sposób zdecydowany sympatyzować. Nawet Dominik jawi się jako rozpieszczony dzieciak z dobrze usytuowanej rodziny, co jednak nie umniejsza jego tragedii i nie sprawia wcale, że nie można mu współczuć.
Moglibyśmy rozwodzić się znacznie dłużej nad „Salą samobójców”, by wskazać więcej zalet tego filmu. Z pewnością znalazłoby się też kilka pomniejszych zarzutów. Najważniejsze jest jednak to, że ogólne wrażenia po projekcji są jak najbardziej pozytywne, choć po wyjściu z kina nastroje mieliśmy dość zszargane – co zasadniczo uznać można za kolejną zaletę utworu. Nie dość, że był w stanie wpłynąć na nas tak intensywnie, to w moim przypadku (KJ) udało się to nawet po raz wtóry i nie ostatni. Czy nie o to chodzi w dobrym kinie?
Tekst ukazał się w: „Ińskie Point” numer specjalny/2011
Autorzy tekstu: Anna Sobolewska, Kamil Jędrasiak