sodomaigomorrabHOMOSEKSUALIZM Z POCZĄTKU XX WIEKU
W powietrzu wciąż daje się wyczuć aurę antysemityzmu, a bywalcy salonów kłócą się i godzą w zależności od aktualnej pozy politycznych, filozoficznych i artystycznych przekonań.

Nie wiem, dlaczego to pamiętam, ale jestem pewna, że na studiach powtarzano, iż „Sodoma i Gomora”, czwarty tom serii „W poszukiwaniu straconego czasu”, jest najdoskonalszą z odsłon cyklu. Szczerze powiedziawszy, nie zauważyłam dramatycznego skoku jakościowego. Proza Prousta nieustająco znajduje się wysoko na mojej liście dzieł niezwykłych i niepowtarzalnych, ale traktuję ją chyba zanadto jako całość, jako dzieło kompletne. Chociaż kolejne części różnią się poruszaną tematyką, co wynika z dorastania bohatera, to wszystkie reprezentują zbliżony poziom (którego odbiór wydaje się zależny od aktualnej kondycji psychicznej czytającego). „Sodoma i Gomora” jest jednak o tyle różna od poprzednich tomów cyklu, że skupia się głównie na… homoseksualizmie (co nie powinno być zaskoczeniem dla osób, które kojarzą pojęcie takie, jak „sodomia”).

sodomaigomorraTym razem okładkę powieści zdobi czarno-białe zdjęcie mężczyzny w cylindrze. Jak podejrzewam fotografia odnosi się do barona de Charlus, jednego z najsilniejszych charakterów serii, a przy tym postaci, która w zasadzie nie ukrywa swojej orientacji seksualnej. Całości dopełniają odpowiednie dla tego wydania ozdobniki – wstążka (tym razem czerwona) z tytułem całej serii oraz, wypisane minimalistyczną czcionką, imię i nazwisko autora a także tytuł czwartego tomu cyklu – „Sodoma i Gomora”. Jak zwykle przy tej propozycji wydawnictwa MG jestem ukontentowana stroną wizualną.

Zgodnie z moimi wcześniejszymi zapowiedziami – głównym tematem powieści jest tym razem homoseksualizm. Oczywiście Proust nie poświęca całej książki analizie psychologicznej zjawiska, a skupia się raczej na problemie społecznym, tj. funkcjonowaniu osób „trzeciej płci” – jak zwykła nazywać barona de Charlus i jemu podobnych jedna z bohaterek – w relacjach salonowych. Sporo miejsca autor zostawia także na opisanie gier związanych z wywoływaniem uczucia przywiązania lub prowadzących do odsłonięcia emocji przez drugą osobę. Z perspektywy samego quasi-Prousta czytelnik obserwuje przede wszystkim zmienność relacji bohatera i Albertyny.

Afera Dreyfusa z poprzedniego tomu osiągnęła swój punkt kulminacyjny w czasie gdzieś pomiędzy trzecim i czwartym tomem serii. Poprzednio czytelnik śledził dzielące się społeczeństwo w trakcie rozwoju wydarzeń, a w czwartym tomie dochodzi do ponownego podzielenia i migracji zwolenników tudzież przeciwników do opozycyjnych grup z powodu wyciekających o przekręcie informacji. W powietrzu wciąż daje się wyczuć aurę antysemityzmu, a bywalcy salonów kłócą się i godzą w zależności od aktualnej pozy politycznych, filozoficznych i artystycznych przekonań.

Z pewnością można twierdzić, że istnieje tylko jeden czas, dla tej błahej przyczyny, że patrząc na zegar, stwierdziliśmy, iż to, cośmy uważali za dzień, było tylko kwadransem. Ale w chwili, kiedy to stwierdzamy, jesteśmy właśnie człowiekiem obudzonym, zanurzonym w czasie ludzi obudzonych, zbiegliśmy z innego czasu. Może nawet więcej niż z innego czasu: z innego życia. Przyjemności, których kosztujemy we śnie, nie wliczamy do przyjemności doznawanych w ciągu naszego istnienia. Aby wspomnieć jedynie najgrubiej zmysłową ze wszystkich, któż z nas przy przebudzeniu nie odczuwał nieco irytacji, że doznał w czasie snu rozkoszy, której – jeżeli się nie chce zbytnio zmęczyć – nie może, obudziwszy się, powtórzyć tego dnia nieograniczenie. To jest niby stracone dobro. Mieliśmy przyjemność, ale w innym życiu, które nie jest naszym. Jeżeli wprowadzamy w bilans cierpienia i rozkosze snu (które na ogół pierzchają bardzo szybko po przebudzeniu), to nie w bilans życia.

Co ciekawe zmienia się nie tylko sfera duchowa, ale pozycje społeczne. Bohaterowie, którzy wcześniej nie cieszyli się szczególnym szacunkiem, wydzierają sobie miejsce na salonach za sprawą spadku. To – każdy pretekst jest dobry – ponownie dzieli innych członków socjety. Z jednej strony, tej majętnej, dorównują bowiem wysoko postawionym, jednak „szorstkość” ich zachowań i brak salonowego obycia, przekreślają ich obecność u tych szczególnie… powiedzmy – arystokratycznych.

Główny bohater, którego zwykłam nazywać quasi-Proustem, jest w tej części wyjątkowo nieobecny. Znacznie więcej dzieje się obok niego, niż w nim. A przynajmniej niewiele o tym pisze. Chociaż relację z Albertyną należałoby uznać za jeden z najważniejszych wątków, to jego emocjonalne opisy pojawiają się na zasadzie nagłych zrywów. Z perspektywy współczesności trudno byłoby uznać miłość tych postaci za romantyczną. Quasi-Proust wydaje się manipulacyjnym draniem, a Albertyna kimś pomiędzy kurtyzaną a słodkim misiem o małym rozumku. A! I o skłonnościach homoseksualnych, co głównemu bohaterowi sen z oczu spędza.

Przyznaję, że do językowej rozwlekłości Prousta zdążyłam się już przyzwyczaić. Być może przyszło mi to z taką łatwością, bowiem z tomu na tom autor wydaje się być bardziej zwięzły. Znacznie mniej uwagi poświęca także otoczeniu w sensie fauny i flory, a więcej rozterkom wewnętrznym i przemianom społecznym. Tego typu analizy cieszą się mimo wszystko większym powodzeniem, niż rozwodzenie nad zachodem słońca czy grą światła w koronach drzew, ale… Ja tam trochę tęsknię za dwudziestostronicowym wywodem na temat niezwykłości jakiegoś krzewu czy kwiatu. Ciągłe wskazywanie na zepsucie arystokratów i wyśmiewanie ich ograniczonych horyzontów, choć bywa, że nadal zabawne, nieco mi się przejadło.

Po „Sodomę i Gomorę” warto sięgnąć pewnie z miliona powodów, ale dla mnie najważniejsze wydają się dwa – rozwój relacji quasi-Prousta i Albertyny ze wszystkimi jego kolorami i gierkami; oraz pragnienie skończenia tego, co się zaczęło (czwarty tom z siedmiu i to serii, o której mówi się, że nie da się przez nią przebrnąć). Poprzednie odsłony „W poszukiwaniu straconego czasu” były o tyle fascynujące, że przeskok między latami życia bohatera plasował go na różnych etapach funkcjonowania w świecie. Teraz, w przypadku tego tomu, nie ma już tak dramatycznej różnicy. Między „Stroną Guermantes” a „Sodomą i Gomorą” w głównej postaci nie zaszły aż tak wyraźne i diametralne przemiany, co nieco ochłodziło moje zainteresowanie (mimo wszystko miałam wrażenie, że to powtórka z rozrywki). Dopiero finał zwiastuje pewną odmianę. Na to liczę, tego się będę trzymała.

77

Publikowano również na: duzeka.pl

Alicja Górska