MIŁOŚĆ W CZASIE DOJRZEWANIA
Nikt nie mówił, ze dojrzewanie jest proste. Zdziwicie się mimo wszystko, o ile bardziej było skomplikowane pośród francuskich arystokratów w XIX wieku.
Ledwie dwa tygodnie minęły od mojego spotkania z „W stronę Swanna”, a już jestem gotowa zrelacjonować kolejne, z drugim tomem „W poszukiwaniu straconego czasu”, czyli „W cieniu zakwitających dziewcząt”. Nie wiem, jak to wygląda w Waszych oczach, ale dla mnie to spore zaskoczenie. Gdzie się podziało to wrażenie strachu i przytłoczenia, konieczne do rozkładania lektury na rok? Gdzie drżące z przerażenia serce, że się nie zrozumie, że się nie doceni, że się przez przypadek zaśnie nad książką? A no rozproszyło się gdzieś w zaskakująco lekkiej i urokliwej tematyce drugiego tomu serii Marcela Prousta.
Nowe wydanie w „W cieniu zakwitających dziewcząt” zachowuje narzuconą przez MG koncepcję graficzną – klasyczną i minimalistyczną. Lekko niewyraźne ujęcie kobiecej twarzy na szarym tle, stylizowane (a może oryginalne?) na efekty działania jednej z pierwszych technologii fotograficznych, zajmuje większą część obwoluty. Całość przecina pasek w kolorze fuksji z tytułem i miniaturowym wizerunkiem autora, identyczny w kroju, jak ten na obwolucie poprzedniego tomu.
Tym razem quasi-autobiograficzna powieść poświęcona została dorastającemu młodzieńcowi. Tak, jak wcześniej bohater najcieplej wspominał chwile przy maminej spódnicy, tak teraz przywołuje chwile związane z pierwszymi uniesieniami serca. Powracają znane już wcześniej postacie, a więc Swann i jego żona, Odetta. Jednak najważniejszym bohaterem pierwszej części powieści (tym razem są dwie) jest ich córka, Gilberta – pierwszy obiekt uczuć głównego bohatera. W drugiej pałeczkę pierwszeństwa przejmuje Albertyna. Obie całkowicie od siebie odmienne, obie stanowiące pretekst do snucia rozważań o miłości, dorastaniu i wymaganiach socjety.
Tak, tak. Quasi-Proust nie zapomina o otaczających go ludziach. A nawet skupia się na nich jeszcze bardziej. Jako dorastający chłopak zaczyna zauważać korzyści płynące z wysokiej pozycji, z zadawania się z dobrze postawionymi członkami społeczeństwa oraz z posiadania pieniędzy. Sam chętnie się stroi i ocenia napotkanych na swej drodze ludzi również na podstawie ubioru. Moda i podobanie się, tak bliskie przecież współczesnym czasom, zajmują wiele miejsca w rozważaniach francuskiego wirtuoza pióra. A wszystko to, jak i dzisiaj, dla kobiet.
Rozstrzygające postanowienia robimy zawsze pod wpływem nastroju, któremu nie jest przeznaczone trwać.
A właściwie młodych panien. Jedna wychowana pod okiem cwanej byłej kokoty oraz światowego Swanna; gustująca w proszonych podwieczorkach i sztucznych konwenansach. Druga, żywiołowa, tajemnicza, o wielu twarzach; pozbawiona szans na dobre zamążpójście, niezbyt bogata, o wątpliwej reputacji i nietypowych znajomościach. A jednak od samego początku, z wtrącanych o przyszłości dojrzałego mężczyzny zdań, czytelnik wie, kto okaże się ostateczną wybranką bohatera. Te pierwsze spotkania z Gilbertą i Albertyną stanowią jednak punkt zapalny dla rozważań o losie ludzkich emocji, o poznawaniu się i zaskoczeniach w przyszłości, o uczuciach, które pojawiają się wraz z upływem czasu, a nie nagle.
Nie da się ukryć, że jest w tym wszystkim sporo humoru i młodzieńczej lekkości. Rozmyślania dorastającego bohatera, jego pierwsze wpadki, tęsknoty i humory, rozczulają i wzmagają poczucie obcowania z uroczym i bardzo wrażliwym bohaterem. Chwilami chciałoby się tego quasi-Prousta przytulić, poklepać po plecach albo po prostu pocieszyć. Powiedzieć mu: hej, na początku zawsze jest strasznie, ale to mija z wiekiem; też byłam/byłem w tym miejscu!
Życie usiane jest cudami, których zawsze mogą spodziewać się ci, co kochają.
Ale zmienił się nie tylko wiek bohatera i jego zainteresowania. Przede wszystkim – zgodnie z tym, co zapowiadał synopsis przed pierwszym tomem „W poszukiwaniu straconego czasu” – ta część zdaje się być napisana dużo lżej i przystępniej. Zdania, chociaż wciąż są piękne, zawiłe i bardzo metaforyczne, stają się jakby skondensowane (tak, krótsze). Wciąż bogate w treść, a w konstrukcji oparte na sposobie funkcjonowania ludzkiej pamięci, jednak już nie tak trudne w odbiorze. A może to ja zdążyłam się przyzwyczaić do stylu Marcela Prousta?
Nie umiem wyobrazić sobie lepszego dla tej powieści tytułu. „W cieniu zakwitających dziewcząt” to faktycznie rozczulająca opowieść o dorastaniu pewnego wrażliwego młodzieńca, który chociaż stara się jak może, wciąż pozostaje w cieniu, onieśmielającego czaru rozpylanego przez jego rówieśniczki. Ze spoconymi dłońmi i cały rozedrgany chciałby wyznać pierwsze uczucia i przeżyć pierwsze pocałunki. Nikt jednak nie mówił, że dojrzewanie jest proste. Zdziwicie się mimo wszystko, o ile bardziej było skomplikowane pośród francuskich arystokratów w XIX wieku. Wystarczy przestać obawiać się klasyki literatury.
Publikowano również na: duzeka.pl