WSZYSTKIE GRZECHY MOŻNYCH
Nie taki diabeł straszny jak go malują. Pod warstwą pięknego, acz trudnego przez bardzo długie zdania i metafory, języka skrywa się wciąż aktualna, niekiedy zabawna historia o możnych Francji.

Klasyka literatury wydaje się być zaczarowana. A ściślej – przeklęta. Ile to razy zdarzało się, że ludzie – intelektualiści lub na intelektualistów pozujący – wyklinali biedaka, który się przyznał, że nie przebrnął przez Tołstoja, Joyce’a, Dostojewskiego, Hugo lub Prousta. Wokół uznanej literatury narósł mit konieczności posiadania ogromnej wiedzy i mądrości, by móc się z nią rozprawić (no właśnie, „rozprawić”, jak widać ja także patrzę na rzecz z perspektywy trudności). Nic dziwnego, że znaczna część rezygnowała z pomysłu sięgnięcia po tychże mistrzów, zanim jeszcze pomysł zdążyłby się na dobre umościć w głowach wspomnianych potencjalnych czytelników. A gdyby tak podejść do, dajmy na to Prousta, bez wcześniejszej rozmowy z profesorami i czytania opracowań mądrych głów? Gdyby tak, po prostu chwycić książkę, zagłębić się w fotelu i dać ponieść lekturze? Nie śmiem recenzować tak dalece uznanego tytułu, jednak chętnie opowiem o moim spotkaniem z „W stronę Swanna” Marcela Prousta, pierwszym tomem serii „W poszukiwaniu straconego czasu”.

wstroneswannaKiedy czytałam tę książkę po raz pierwszy, mając kilkanaście lat, wypożyczyłam ją z biblioteki. Wydrukowana była na starym, kredowym w dotyku papierze, szorstkim i nieprzyjemny. Pachniała kurzem, a kilka kartek uwolnionych od wylanego na grzbiet kleju, fruwało wolno (miało to swój urok). Później chciałam nawet kupić solidniejszą wersję tej powieści, jednak dostępne egzemplarze albo były potwornie zniszczone albo w horrendalnej cenie. Na stulecie wydania „W stronę Swanna” zdecydowano się wreszcie wznowić tę serię. Dokonało tego wydawnictwo MG w sferze wizualnej obierając kierunek minimalistyczny, klasyczny i nad wyraz elegancki. Rozpoczynający „W poszukiwaniu straconego czasu” tom wyróżnia się na tle późniejszych czarno-białą grafiką filiżanki oraz intensywnie żółtym paskiem, na którym to wypisano tytuł. Moim zdaniem prezentuje się świetnie.

O całej serii opowiada się zazwyczaj trzy rzeczy: że jest długa (żarty mówią, że po ostatnim tomie wiadomo już, gdzie szukać owego „straconego czasu” – pochłonęła go lektura), trudna i opiera się budową na mechanizmie wspomnień. Ale o czym traktuje? Na to pytanie zwykle trudno uzyskać odpowiedź. „W stronę Swanna” rozpoczyna się od rozterek, pogrążonego w półśnie, zmęczonego narratora (to powieść quasi-autobiograficzna), któremu moment zasypiania kojarzy się nagle z czasem, kiedy do snu układała go jego matka. Jedno wspomnienie pociąga za sobą drugie, a potem trzecie. Opowieść o śnie i wieczornych rytuałach, zmienia się w opowieść o miejscach, ludziach i ich losach. Początkowo narrator opowiada jedynie o Combray i spędzonej tam młodości – tak kończy się pierwsza z trzech części powieści – ale wkrótce koncentruje się na losach Swanna – mężczyzny, który w tamtym czasie spotykał się z jego rodziną (na tym skupia się druga część). W trzecim rozdziale raz jeszcze powraca do Combray, niejako łącząc opisane doświadczenia miłosne Swanna z własnymi.

Przez długi czas kładłem się spać wcześnie. Niekiedy, ledwiem zgasił świecę, oczy zamykały mi się tak pręd­ko, że nie zdążyłem powiedzieć sobie: „Zasypiam.” I w pół godziny potem myśl, że czas byłby zasnąć, bu­dziła mnie: chciałem odłożyć książkę, którą, zdawało mi się, że trzymam jeszcze w ręce, i zgasić światło. Nie przestałem, śpiąc, zastanawiać się nad tym, com przeczytał; ale te refleksje przybierały charakter nieco szczególny; zdawało mi się, że to ja sam byłem tym, o czym mówiła książka: kościołem, kwartetem, rywali­zacją Franciszka I z Karolem V”.

Trudno opowiadać o fabule „W stronę Swanna”, bowiem zgodnie z powtarzanymi hasłami, konstrukcja powieści opiera się na zasadzie działania wspomnień. Nie sprawia to jednak, że tekst jest chaotyczny. Wprost przeciwnie, wydaje się niezwykle naturalny. Wystarczy wyobrazić sobie jedną z bezsennych nocy, kiedy człowiek odwraca się z boku na bok, dręczony jakimś wydarzeniem z poprzedniego dnia. Rozważania zaczyna się zwykle od tego wydarzenia, a później – łapiąc się fragmentów wspomnień, ich charakterystycznych elementów, wszystkiego co wydawało się wtedy ważne – skacze się z jednego punktu do drugiego. Jednak nigdy nie dostrzega się tej zawiłej konstrukcji, piramidy wspomnień. Podobnie dzieje się u Prousta. Czytelnikowi wydaje się, że słucha czyjejś opowieści, której autor odbiega na chwilę od głównego wątku, zatrzymując się na niekoniecznie istotnym dla słuchacza – ale ważnym dla opowiadającego – szczególe.

Proust najwięcej miejsca poświęca dwóm aspektom życia – miłości oraz hierarchii społecznej, nierzadko łącząc je ze sobą. Opowieści, czy to te związane z dzieciństwem i Combray, czy zupełnie poświęcone Swannowi, skupiają się na tym, co wypada lub nie wypada robić oraz jak na pewne zachowania reaguje socjeta. Proust maluje wyraźne podziały w różnych warstwach społecznych, szczególnie akcentując próżność i fałszywość tychże kręgów. Jednocześnie sporo miejsca poświęca jednostce, jej wrażliwościom, miłościom i tęsknotom. Poruszając te tematy wskazuje nierzadko na zdradliwość pamięci, która w obliczu nagłych porywów serca zdaje się działać wybiórczo i niekoniecznie logicznie.

Bywa, że bezpośrednie wyśmiewanie możnych Francuzów oraz opisy pierwszych miłostek, Proust kreśli w sposób, który może rozbawić czytelnika. Nadęte salonowe rozmowy, czy usychający z tęsknoty za ukochanymi bohaterowie, którzy biją się z myślami przepełnionymi zazdrością tudzież kreślący w pamięci nigdy niemające miejsca wydarzenia, mogą budzić śmiech. Co więcej, pomimo upływu czasu większość tych rozterek wydaje się aktualna. Każdy, kto przeżył niespełnione uczucie, znajdzie w szaleństwie myśli bohaterów pewną logikę zakochanego serca – wymyślanie sytuacji, rozpamiętywanie zdarzeń i próby odkodowania (niekoniecznie istniejących) sygnałów.

Był to jeden z pierwszych poranków listopada, kiedy w paryskich domach bliskość, a zarazem brak obrazu jesieni, kończącej się tak szybko bez naszego udziału, budzą nostalgię, istną gorączkę zwiędłych liści, dochodzącą czasem do bezsenności.

Pewną trudność sprawiać może jedynie Proust w sposobie budowania zdań. Piętrowe metafory i wielolinijkowe konstrukcje na początku nieco przerażają i przytłaczają, ale łatwo się do nich przyzwyczaja. Zwłaszcza, że autor nie stronił od znaków przestankowych. Nierzadko wydaje się, że coś w tych zdaniach gramatycznie zgrzyta. To jednak przybliża tylko wrażenie naturalności całej wypowiedzi. Liczne porównania i przenośnie kreują świat, pełen codziennych zwykłych-niezwykłych wrażeń, w którym żyje się bez pośpiechu.

Nie taki diabeł straszny jak go malują, zwykło się mawiać. Doskonale sprawdza się to powiedzenie w przypadku powieści Marcela Prousta „W stronę Swanna”, obudowanej przecież mitem tekstu, przez który nie można przejść bez pewnych masochistycznych skłonności. Prawda jest jednak taka, że to bardzo zajmująca i przyjemna lektura. Zwłaszcza druga część, która opowiada o sercowych rozterkach tytułowego bohatera. Okazuje się, że techniki flirtu i kobiece podstępy nie zmieniły się zanadto przez te sto lat. Jeżeli macie ochotę potwierdzić lub obalić moją teorię, spróbujcie sami. Będziecie mile zaskoczeni.

Publikowano również na: duzeka.pl

Alicja Górska