JAK POTTER BEZ BLIZNY
Keanu Reeves bardzo długo był dla mnie egzemplifikacją postaci Constantine’a. Chudy, tyczkowaty, z papierosem w ustach; trochę złośliwy, niedostępny, zgorzkniały. Gdy więc zobaczyłam Matta Ryana z jego blond czupryną, trochę zaniedbanego, ale nie wychudzonego, miałam pewne obawy. Lubiłam to filmowe przekłamanie, farbujące komiksową postać. Z czasem jednak odkryłam nowe cechy i zalety serialowej produkcji. I Keanu Reeves został wyparty jako wzór, a zastąpił go Matt Ryan.
John Constantine (Matt Ryan), który mówi o sobie „mistrz czarnej magii”, zajmuje się tym, czego większość mieszkańców planety Ziemi nie dostrzega – likwidowaniem demonów i odsyłaniem ich do piekielnych czeluści. Jego dusza od dawna naznaczona jest już dla sił ciemności, więc nie przebiera w środkach, nie raz i nie dwa oburzając tym swojego anioła stróża, Manny’ego (Harold Perrineau). Ów środki będą musiały jednak stać się jeszcze bardziej mroczne, gdy wyjdzie na jaw, że nadciąga najciemniejsze z najciemniejszego zła. W obliczu przerażającego zagrożenia bohater musi wykorzystać wszystkie z dostępnych opcji – własne umiejętności, pomoc anioła stróża (który jest więcej niż niechętny, by sprzeciwiać się Panu), wsparcie medium Zed (Angélica Celaya) oraz Chasa (Charles Halford) o umiejętnościach, których nazwanie niezwykłymi, byłoby daleko idącym uproszczeniem. Czy uda im się ocalić świat?
Nietrudno domyślić się, dlaczego „Constantine” nie zyskał zaskakująco pokaźnej liczby widzów. Nie chodzi już nawet o funkcjonowanie Keanu Reevesa w ogólnej świadomości jako „właściwego” pogromcy zła, ale charakterystyczność. Serial wykorzystuje założenia kiczu/kampu; jest bardzo przerysowany, łączy nastrój powagi i demoniczności z ironicznym dowcipem oraz ciętym językiem bohatera. Postaci funkcjonują w szerokim rejestrze – od melancholii, psychicznych zaburzeń i cierpienia, aż do autorów komediowych, nieco nawet slapstickowych żartów.
Utrudnieniem w przyswajalności jest również z pewnością kwestia wykorzystanych wierzeń i mitologii. Rzucane zaklęcia raz są mroczne, innym razem po prostu śmieszne. Brakuje też serialowi „dojrzałości”. Dla zwiększenia targetu zrezygnowano z wielu rzeczy, które stanowiły nieodłączną część postaci Contantine’a. Mowa tu przede wszystkim o nałogu tytoniowym. Bohater pali, ale niewiele. Zazwyczaj pokazane jest tylko ujęcie wyciąganego papierosa, rzadko jego odpalenie. Wiem, że niektórym może się to wydać śmieszne, ale dla mnie Constantine bez fajki, to jak Harry Potter bez blizny na czole.
Zastanawia także ogromna zbieżność „Constantine’a” z serialem „Supernatural”. Założenia najnowszego obrazu, jak i wspomnianej produkcji, której odcinki dziesiątego już sezonu pojawiają się na antenie, są bardzo podobne. Ogólny wątek nadciągającego, wszechmocnego zła jest niemal bliźniaczym z pierwszą serią „Supernatural”. Także koncepcja, by każdy epizod stanowił oddzielną historię przypadku starcia z demoniczną siłą, to rzecz znana z opowieści o braciach Winchester. Manny do bólu przypomina Castiela, zwłaszcza w jednym z odcinków, gdy widz obserwuje jego poczynania w ludzkiej skórze. Brakuje mu jedynie prochowca i wyglądu partnerki lalki Barbie.
Nieszczególnie łatwo przyswajalna jest także warstwa aktorska „Constantine’a”. Matt Ryan jest wizualnie bardzo podobny do postaci komiksowej, jednak jego brytyjski akcent oraz bogata i niezwykle plastyczna mimika sprawiają, że zdaje się być nieco przesadnie karykaturalny (piszę „przesadnie”, bowiem postaci adaptowane z komiksów zwykle są nieco „nienaturalne”). Szczególnie, że bardzo szybko zmienia emocjonalną paletę – w jednej chwili jest wrednym, sarkastycznym i nieco szowinistycznym twardzielem, a potem odwraca się od towarzyszy i na jego obliczu maluje się wyraz głębokiego cierpienia. Serialowa Zed z kolei z odcinka na odcinek traci charakter. Bystra babka powoli wpada w filozoficzny stan zagubienia i moralnych dylematów, które odbierają jej siłę. Ginie gdzieś w blasku kontrastowości i szybkości podejmowania decyzji Constantine’a. Jest jego tarczą i nie potrafi unieść tego zadania.
Z wizualnej strony szczególnie podoba mi się kreacja Manny’ego, którego bursztynowe oczy posiadają niepokojąco hipnotyzującą moc i faktycznie przyczyniają się do budowania wrażenia istnienia odrębnego od ludzi gatunku. Mogłabym uwierzyć, że tak wyglądają anioły. Z technicznych spraw warte uwagi są zmiany głosów demonicznych i anielskich tworów (dodawanie echa, wygładzanie i wysubtelnianie dźwięków lub przeciwnie). Efekty specjalne stoją na wysokim poziomie, co obecnie zdarza się w serialach coraz częściej, ale z drugiej strony wciąż nie stanowi normy.
Początkowo sądziłam, że nie dotrwam do końca sezonu najnowszej wersji „Constantine’a”, jednak z czasem oswoiłam się z postaciami i podejściem twórców do strony wizualnej produkcji. Chwilami wciąż zaśmiewałam się z nieudolnych fragmentów, ale był też momenty, w których serial autentycznie mnie wciągnął. Teraz żal mi nieco, że emisja produkcji się zakończyła, a jej dalsze losy stoją pod znakiem zapytania. Trzymam kciuki za to, żeby SyFy zdecydowało się przejąć serię i nadawać ją jako „Hellblazer” (to oryginalny tytuł komiksu).