PRZEPIS NA SPRAWIEDLIWOŚĆ  À LA HELL’S KITCHEN
Pierwszy sezon „Daredevila” okazał się jednym z największych serialowych sukcesów Netflixa. Dla Marvela stanowił natomiast świetną okazję do podkreślenia mroczniejszej odsłony swojego multiversum. Brudny, brutalny nastrój i świetna realizacja sprawiły, że tytuł ten wyznaczył nowy standard dla komiksowych produkcji telewizyjnych. W ślad za nim poszły więc rzecz jasna kolejne seriale. Czy drugi sezon przygód niewidomego obrońcy Hell’s Kitchen jest udaną kontynuacją?

Twórcy Netflixowego „Daredevila” stanęli przed trudnym zadaniem. Nie odcinając się od MCU, nie zamiatają pod dywan wszystkiego, co studiu Marvela udało się przez ostatnie kilka lat kreować na wielkim ekranie. W obu sezonach serialu pojawiają się więc np. wzmianki o „Bitwie o Nowy Jork”, jak nazywany jest tu nowojorski incydent z „Avengers”. Historia „Diabła Stróża” z Hell’s Kitchen rozgrywa się jednak w innej skali, na innym poziomie – jest nie tyle globalna, co lokalna. I choć w obu sezonach, zwłaszcza drugim, pojawiają się jasne przesłanki przemawiające za tym, że wydarzenia, w których bierze udział Daredevil są częścią znacznie większej, zakrojonej być może nawet na światową skalę intrygi, to twórcy konsekwentnie utrzymują kameralny, lokalny, duszny wymiar swojej opowieści, skupiając się na tu-i-teraz. I bardzo dobrze, gdyż doskonale pasuje to do charakteru samego bohatera (ale i innych postaci, również antagonistów, wyraźnie związanych ze wspomnianą dzielnicą Nowego Jorku).

Kiedy pewnej nocy w Hell’s Kitchen ginie grupa irlandzkich gangsterów, jedyny ocalały zgłasza się do kancelarii Nelson & Murdock z prośbą o pomoc. Tak właśnie Diabeł Stróż trafia na pierwszy ślad nowego „gracza” na arenie porachunków miejskiego półświatka, Franka Castle’a, który z czasem zyskuje złowieszczy przydomek „Punisher” (tym samym, Marvel wprowadził kolejną kultową postać ze swoich komiksów do serialowej gałęzi MCU). Podobnie jak w sezonie pierwszym,  tak i tym razem fabuła prowadzona jest niejako dwutorowo – równolegle śledzimy przebieg indywidualnego śledztwa i konfrontacji Daredevila z Punisherem właśnie (a przy okazji również z przestępcami, spośród których część to cele tego drugiego) oraz prawniczej pracy Matta, Foggy’ego i Karen w sprawie ściśle związanej z tą samą intrygą. Nie brakuje również zwrotów akcji, za sprawą których – zwłaszcza w ostatnich kilku odcinkach – w dość znacznym stopniu zmienia się tonacja serialu (co niestety nie wychodzi mu moim zdaniem na dobre). Co ciekawe, pomimo nagromadzenia świeżych wątków i wprowadzenia nowych postaci (tak, tak, Castle to nie jedyna ważna osobistość, która pojawia się w tym sezonie), narracja nie sprawia wrażenia chaotycznego „gnania na oślep”, lecz wydaje się zaskakująco klarowna i uporządkowana.

Tym, co szczególnie mocno rzuca się w oczy podczas oglądania „Daredevila”, są kwestie tożsamości bohatera oraz moralności jego postępowania. Diabeł Stróż ma zasadę, zgodnie z którą nie uśmierca łotrów, z którymi się mierzy i wszelkie odstępstwa od tego założenia wywołują w nim poczucie winy. Nie przeszkadza mu to jednak tłuc swoich wrogów niemiłosiernie i brutalnie, nierzadko narażając ich na dożywotnie kalectwo – choć ten problem akurat w dialogach nie został wyraźnie zaakcentowany. Krytyka obejmuje jednak wiele innych aspektów działania Daredevila. Już w pierwszym sezonie można było np. poczuć, że tytułowego protagonistę i głównego antagonistę serialu, Wilsona Fiske’a vel Kingpina, jednocześnie dzieli ogromna przepaść i łączy ambiwalentne podejście do etyki oraz przywiązanie do miasta. Wybrzmiewa to jeszcze mocniej w drugim sezonie. Tym razem można wręcz przyjąć, że temat ten stał się poniekąd motywem przewodnim. Daredevil zdaje się momentami bronić nie tyle społeczności, co ładu społecznego – a w każdym razie podejrzenie o takie właśnie rozłożenie priorytetów jawić się może w jego przypadku jako niebezzasadne. Nie zabija swoich oprawców, gdyż pokłada wiarę w wymiar sprawiedliwości i służby porządkowe. Tymczasem system, jako taki, ukazany jest w serialu jako niesprawny na wielu frontach – nieudolna policja, skorumpowane więziennictwo, prokuratura o niejasnych intencjach etc.

– Podobno nie słyszy się pocisku, który nas zabija. Dla mnie to zawsze była bzdura. A dla ciebie, Czerwony Kapturku? Czy słyszałeś wczoraj, jak rozwaliłem ci łeb?

– Argh!

– Szarp się, ile chcesz. Wydostaniesz się stąd tylko jeśli ja pozwolę. Pamiętaj.

– Czemu nie zdjąłeś mi maski?

– Bo mam w nosie, kim jesteś.

– Wszystkich innych zabiłeś. Czemu ja żyję? Już dwa razy wszedłem ci w drogę. Nie jesteś z tych, co na to pozwalają.

Z tego wszystkiego zdają sobie za to sprawę osoby, na które Diabeł Stróż trafia na swojej drodze, z Punisherem na czele. Ten ostatni przedstawiony jest bowiem nie tyle jako antagonista, co antybohater – choć kieruje nim prywatny interes, czyli zemsta za śmierć swojej rodziny, to rozprawia się wyłącznie z przestępcami, stając poniekąd po tej samej stronie barykady, co Daredevil, tyle że z innym modus operandi. Po drodze Castle próbuje uzmysłowić mu zresztą naiwność wiary w rozwiązania systemowe i obrany przezeń moralny imperatyw niezabijania. W gruncie rzeczy, poza tymi oczywistymi różnicami, obu mężczyzn bardzo wiele łączy: obaj działają ponad prawem (mimo że „Czerwony Kapturek”, jak nazywa Daredevila Punisher, jest przecież prawnikiem i w system wierzy), Murdocka też po części motywuje wyparte pragnienie zemsty za śmierć ojca (i nie tylko za to), jeden i drugi walczy ze złem (choć inaczej definiują dobro). Tytułowy heros idealizuje swoją postawę, podczas gdy Castle przyznaje przed sobą i światem, że bohaterem nie jest. Choć zwalczają „tych złych”, sami nie są obiektywnie dobrzy. Podobny relatywizm moralny reprezentują również inne postaci, w tym do pewnego stopnia nawet, paradoksalnie, ksiądz, już w pierwszym sezonie.

Fabuła i zawarte w niej sensy to jednak nie wszystko, co Netflix ma do zaoferowania w tych trzynastu odcinkach. Tak samo, jak miało to miejsce w poprzednim sezonie, „Daredevil” prezentuje się wręcz doskonale pod względem estetycznym. A raczej nie tak samo, lecz nawet lepiej! Pod względem realizacyjnym naprawdę trudno się do czegokolwiek przyczepić. Zdjęcia, światło, montaż, montaż dźwięku – nie dość, że kunszt speców odpowiedzialnych za te aspekty w serialu sprawia, że same w sobie są pięknymi ozdobnikami, to jeszcze udało się je w wielu scenach ze smakiem sfunkcjonalizować, np. tak, żeby oddać specyficzną percepcję zmysłową niewidomego przecież Murdocka. Skoro już wspomniałem o zdjęciach, to przyznam się do czegoś. Jako kinofil mam swego rodzaju fetysz względem operowania głębią ostrości, a wspominam o tym dlatego, że dawno nie widziałem tak pięknego oraz przemyślanego wykorzystania tego zabiegu jako środka stylistycznego – ani w telewizji, ani w kinie. Chapeau bas!

– Nowy Jork jest zabawny. Mało kto jest stąd. Kto się tu urodził, nie wyjeżdża, bo to miasto jest częścią jego samego. Aż coś się zmienia. Gdy człowiek się starzeje, nagle musi się wyprowadzić. Może zwiedzić świat albo iść do wojska. Dokąd cię wysłali?

– Jesteś psychiatrą? Musisz coś robić, jak zdejmiesz te kalesony.

– Jestem zwykłym facetem.

Interesujące jest wyczucie, z jakim serial został nakręcony. Powracają np. mastershoty, wprawdzie nie tak imponujące i zaskakujące jak ten z poprzedniego sezonu, ale wciąż bardzo precyzyjne i sprawnie zrealizowane. Właśnie w tych sekwencjach dostrzec można kolejny ogromny atut „Daredevila” – choreografię. Pomijając scenę ataku na szpital w jednym z późniejszych odcinków oraz mocno średniacki finał, większość walk i kaskaderskich popisów w tym serialu zaskakuje brakiem większych absurdów i sztucznego „uskryptowienia” kolejnych fal wrogów. Innymi słowy, rzadko uświadczamy tu pojedynki grupowe, w których połowa wrogów stoi i czeka aż heros powali ich kompanów, zanim sami zaatakują, tylko każdy coś robi – atakuje, biegnie, podnosi się etc. To krok w stronę realizmu; krok, którego nadal wielu twórców kina czy seriali akcji nie próbuje nawet postawić.

Wysoki poziom trzyma też obsada. Wciąż nie mogę się nadziwić, jak wiele subtelności można przemycić na ekran, grając w bliższych ujęciach samą szczęką – bo przecież tylko ten fragment twarzy aktora Charliego Coxa widać w scenach, gdy grany przez niego Matt Murdock przywdziewa maskę Daredevila. Nie wspominając już o fakcie, że przekonująco portretuje on osobę niewidomą, czego niestety nie można powiedzieć o Scottcie Glennie wcielającym się w postać Sticka – ten jest po prostu sztucznie sztywny, a momentami odnosiłem wrażenie, że jedynym jego pomysłem na granie ślepca są powtarzane wciąż gesty zabawy nożem i krojenia owoców bez patrzenia na nie. Jak na postać niewidomą od nie-wiadomo-jak-dawna, jest po prostu niewiarygodny. Największym zaskoczeniem był dla mnie jednak Jon Bernthal, czyli serialowy Frank Castle/Punisher. Początkowo po prostu bardzo spodobał mi się sposób jego gry, a wspomniane zaskoczenie przyszło później. Otóż w chwili, kiedy po raz pierwszy oglądałem drugi sezon „Daredevila” nie widziałem jeszcze – wstyd się przyznać – „The Walking Dead”. Dopiero po nadrobieniu pierwszych dwóch sezonów dostrzegłem progres, jaki aktor ten poczynił w okresie pomiędzy rolą Shane’a w tamtym serialu a Netflixową superprodukcją.

– A byłeś na wojnie?

– Nie.

– No, to się nie wymądrzaj.

– Widziałem trochę walk.

– Wierzę.

– Prawie cię pokonałem.

– Mówisz o walce wręcz, a ja o prawdziwej wojnie. W takiej nie brałeś udziału. 

Z innych aktorskich plusów: gra Deborah Ann Woll jako Karen nie wydaje mi się już tak irytująca, jak to bywało w pierwszym sezonie; Elden Henson grający Foggy’ego dostał więcej dramatycznych scen, w których świetnie się sprawdza; Geoffrey Cantor w roli redaktora Mitchella Ellisona wreszcie doczekał się obszernego czasu ekranowego i wnosi coś w duchu „House of Cards” do „Daredevila” (po części to zasługa jego aktorstwa, po części zapewne scenariusza). Minusy? Marginalizacja wątku Fiske’a z pierwszego sezonu sprawia, że wcielający się w niego Vincent D’Onofrio nie miał tym razem szansy regularnego przelewania swojej charyzmy na ekran za sprawą tejże postaci, magnetyzującej swoim na poły zdziecinniałym, na poły bestialskim, acz upiornie „kulturalnym” wizerunkiem. Zamiast tego, niestety, dostajemy w drugiej połowie serialu sporo przeciętności, m.in. w kreacjach wspomnianego już Scotta Glenna (Stick) oraz Elodie Yung (wcielającej się w ważną nową kobiecą postać, której tożsamości jednak zdradzać nie będę, żeby nie psuć zabawy tym, którzy serial dopiero zamierzają obejrzeć).

Osobiście jednak najbardziej irytowało mnie co innego – otóż pomagający Daredevilowi rzemieślnik, wytwarzający dla niego elementy kostiumu i broń, Melvin Potter, sprawia wrażenie, jakby był postacią „napisaną od nowa”. W pierwszym sezonie wcielający się w niego Matt Gerald wykreował bohatera zatrwożonego, z bliżej nieokreślonymi problemami mentalnymi, a teraz momentami wydaje się wchodzić w rejestry szpanującego „ziomeczka z ośki”. Mogę tylko przypuszczać, że nie jest to wyłącznie wina aktora, a również scenariusza, ale nie tłumaczy to tak drastycznej zmiany (nawet jeśli dzięki Daredevilowi Melvin faktycznie poczuł się spokojniejszy).

Rozwój wydarzeń w drugim sezonie „Daredevila” obfituje w kilka dramatycznych punktów zwrotnych, dzięki którym historia tego (anty)bohatera nabiera dodatkowej głębi. Netflixowi znowu się udało. Twórcy zdołali stworzyć widowiskowy serial akcji, wypełniony również solidną dawką prowokujących do myślenia pomysłów. To wszystko zrealizowane zostało zaś z ponadprzeciętnym kunsztem. Dzięki konsekwencji i spójności stylistycznej drugi sezon „Daredevila” jest istną audiowizualną ucztą dla oka każdego widza, któremu niestraszne są mroczne historie i obrazy przemocy. Fabularna eskalacja poszczególnych wątków, z kolei, czyni zeń bardzo dobrą kontynuację historii nakreślonej w pierwszym sezonie. I nawet pomniejsze mankamenty nie są w stanie zatrzeć dobrego wrażenia, jakie serial ten pozostawia w pamięci jeszcze długo po zakończeniu.

 

Kamil Jędrasiak