stranger thingsBACK TO (OLD)SCHOOL
Moda na lata 80. XX wieku trwa już ładnych kilka lat i żaden z rzekomych symptomów jej końca dotąd się nie potwierdził. Od subtelności „Drive” Windinga Refna po bombastyczny kamp „Thor: Ragnarok” Waititiego – eightiesness zadomowiło się na ekranach na dobre. Nie inaczej jest choćby w grach wideo (że wspomnę tylko o „Hotline Miami”) oraz w telewizji, m.in. za sprawą „Stranger Things”.

Netflix może poszczycić się wieloma osiągnięciami, ale wolność twórcza i kreatywne podejście do konwencji serialowych to jeden z największych atutów tego giganta medialnego. I nawet, jeśli stacja ta jedynie kontynuuje rewolucję zapoczątkowaną przed laty przez takie choćby HBO, to jednocześnie wspina się przy tym na wyżyny i wprowadza tę rewolucję na nowe tory. Jestem przekonany, że wiele netflixowych produkcji zapisze się trwale nie tylko w mojej pamięci, ale też na kartach historii. Jedną z takich produkcji jest właśnie mini-serial „Stranger Things”, stworzony przez Braci Duffer.

stranger thingsOsiem odcinków wystarczyło, by dzieło Matta i Rossa Dufferów stało się niekwestionowanym hitem małego ekranu w lipcu 2016 roku. Skąd tak nagły – i ogromny – sukces? Na to pytanie nie sposób odpowiedzieć poprzez bezpośrednie wskazanie pojedynczego atutu, który zapewnił „Stranger Things” taką popularność i uznanie. Można odnieść wrażenie, że tu po prostu wszystko „zagrało”, każdy aspekt realizacyjny zadziałał tak, jak powinien, składając się na spójny, kompletny efekt końcowy. Ba – zdaję sobie sprawę z tego, jak dziwnie to musi wybrzmiewać, ale – nawet drobne wady są w tym przypadku zaletami. Ale może po kolei…

Akcja serialu rozgrywa się w miasteczku Hawkins w stanie Indiana. Intrygujący tytuł – w wolnym tłumaczeniu oznaczający tyle, co „dziwniejsze rzeczy” – wiąże się z serią niepokojących zjawisk, które zaczynają nawiedzać wspomnianą miejscowość. Pewnej listopadowej nocy roku 1983 w niewyjaśnionych okolicznościach znika dwunastolatek Will Byers. W jego poszukiwania angażują się m. in.: posądzana o obłęd zrozpaczona matka, Joyce; zapracowany i nękany poczuciem winy starszy brat, Jonathan; komendant miejscowej policji, Jim Hopper; oraz paczka najbliższych przyjaciół zaginionego, czyli Mike, Dustin i Lucas. Chłopcy trafiają również na tajemniczą, milczącą dziewczynkę, przedstawiającą się jako Jedenastka (Eleven). Ta nie tylko zdaje się wiedzieć coś o położeniu Willa, ale też skrywa masę innych sekretów, w tym przede wszystkim niejasny zakres nadprzyrodzonych mocy, którymi jest obdarzona. O jej możliwościach ewidentnie wiedzą natomiast przedstawiciele tajnej organizacji podążający śladami dziewczynki.

Oprócz wymienionych powyżej bohaterów, wskazać można jeszcze wiele postaci, które odgrywają większą bądź mniejszą rolę w fabule „Stranger Things”, w tym przede wszystkim (choć nie tylko) rówieśników Jonathana, takich jak Nancy, Barb, Steve czy Billy. Wypada zaznaczyć, że w zasadzie o każdej pojawiającej się na ekranie osobie można powiedzieć coś konkretnego – nie są jedynie wydmuszkami zapełniającymi świat przedstawiony. To ważna kwestia, ponieważ obok samej intrygi, zdecydowanie najistotniejsze są tu bowiem portrety psychologiczne oraz relacje pomiędzy poszczególnymi bohaterami.

Przykładowo, w wątku oficera Hoppera oraz matki Willa pięknie nakreślono rozchwianie emocjonalne oraz rozdarcie pomiędzy racjonalnością a stopniowym otwieraniem się na nieznane. Umiejętnie poprowadzony wątek Jonathana akcentuje szereg problemów związanych z przymusowo przyśpieszonym dojrzewaniem. Doskonale udało się też sportretować napięcia w grupie rówieśniczej przyjaciół Willa, zwłaszcza gdy pojawia się wśród nich Jedenastka: zazdrość i nieufność Lucasa są przetworzeniem mistrzowskiej wręcz obserwacji psychospołecznej. Pozwolę sobie zaryzykować stwierdzenie, że na fabularnej jakości „Stranger Things” zaważyła nie tyle sama intryga – skądinąd ciekawa i opowiedziana z polotem (doskonałe wyczucie dramaturgii!) – co właśnie pieczołowita konstrukcja postaci i budowanie napięć pomiędzy nimi.

Docenienie nawet najlepszego scenariusza byłoby jednak trudne, gdyby nawaliła obsada. Na szczęście twórcy trafili w punkt, jeśli chodzi o casting. Wszyscy aktorzy, od najmłodszego do najstarszego pokolenia, dobrani zostali idealnie do swoich ról i wywiązali się z powierzonych zadań doskonale. Odniosłem wrażenie, że zarówno same postaci, jak i dobór obsady oraz sposób grania, oparte były na wyraźnej typiczności.

I tak Winona Ryder wcieliła się w bohaterkę histerycznie rozchwianą (Joyce), David Harbour w twardego policjanta z przeszłością (Hopper), Charlie Heaton w przesiąkniętego niepokojem i tymże niepokojem emanującego nastolatka (Jonathan), a Natalia Dryer w popularną dziewczynę, której wbrew pozorom nie wszystko jest obojętne (Nancy). Zaskakująco dobrze wypadli najmłodsi aktorzy. Calebowi McLaughlinowi przypadła rola zdystansowanego racjonalisty (Lucas), Gaten Matarazzo zagrał typowego poczciwego błazna (Dustin), Milly Bobby Brown wykreowała postać przekonująco zagubionej i straumatyzowanej „obcej” (Eleven), a Finn Wolfhard – wkraczającego w fazę dojrzewania chłopca, który mimochodem zostaje liderem grupy (Mike). Niektóre z tych ról wręcz domagały się tego, by zagrać je w sposób nieprzezroczysty, nazbyt może teatralny, a nawet irytujący pewną „sztucznością” – to właśnie jedna z przykładowych zalet, które w innych okolicznościach, przy innej konwencji, można byłoby uznać za wady.

Konwencja wydaje się zresztą słowem-kluczem dla „Stranger Things”. Wspomniana we wstępnie stylistyka lat 80. XX wieku przejawia się na każdym poziomie tej produkcji. Od przywoływania rozwiązań fabularnych typowych dla kina nowej przygody po intertekstualne nawiązania do twórczości mistrzów tamtej dekady (Steven Spielberg, Ridley Scott, Stephen King i inni) i do kultowych tytułów (jak choćby „Czy boisz się ciemności”, „Gęsia skórka” czy „Z Archiwum X”, którego nastrój uderza zwłaszcza w scenach z dr-em Brennerem, granym przez Matthew Modine’a) – fabuła przesiąknięta jest gęstym oldschoolowym „feelingiem”.

To samo dotyczy zresztą oprawy wizualnej, począwszy od scenografii, rekwizytów czy kostiumów, a skończywszy na projekcie logo serialu. Analogicznie muzyka – nastrój budują zarówno przeboje muzyki rozrywkowej z epoki, jak i skomponowana przez Kyle’a Dixona ścieżka dźwiękowa, stanowiąca istny pokaz wirtuozerii w żonglowaniu elektroniczną stylistyką lat 80. ubiegłego stulecia. Wzorce estetyczne nie są jednak przeniesione 1:1, stanowią raczej swego rodzaju przefiltrowane przez pryzmat nostalgii współczesne wariacje „na temat”, wykreowane na tyle skutecznie, że mogą podobać się nie tylko ludziom, którzy mieli szansę przesiąknąć tymiż wzorcami za młodu.

„Stranger Things” to wyjątkowy projekt, w którym w zasadzie wszystko do wszystkiego pasuje; serial zgrabnie łączący w jedną całość retro stylistykę z nowoczesną jakością. Bracia Duffer z niebywałym wyczuciem i stonowaniem sięgnęli wgłąb popkulturowego bogactwa lat swojego dzieciństwa, serwując nam tytuł oparty w dużej mierze na nostalgii, ale broniący się nawet bez nostalgicznego filtra. To trzymająca w napięciu opowieść, którą po prostu warto znać. Pomimo mocno oldscholowego szlifu, jest to bowiem tytuł na wskroś współczesny, a zarazem ponadczasowy – twórcy nie boją się mieszać tropów zaczerpywanych z różnych tradycji, od Lewisa Carrolla po scenariusze gier RPG, i czynią to z pomysłem oraz konsekwencją. Efekt końcowy to dzieło, które znienacka zajęło należne sobie miejsce na liście najważniejszych pozycji telewizyjnych zrealizowanych w duchu postmodernizmu, tuż obok „Miasteczka Twin Peaks”, „Zagubionych” czy „Detektywa”.

ocena 9

 

Kamil Jędrasiak