KAWIOR I KOKAINA
Kogo nie fascynują wyższe sfery? Kto nie chciałby wiedzieć, co tak naprawdę dzieje się za drzwiami pokoi głów państwa? Kto nie marzył o obiedzie z królową albo ślubem z zamożnym księciem? Te idee trwają w każdym z nas i ewoluują. Jako dzieci marzyliśmy o gustownych balach albo pasowaniu na rycerzy. Teraz bardziej zależy nam na smaczkach i brudach z pałacowych komnat (chociaż nie zawsze). Nie wiem, czy ktoś wierzy w świat przedstawiony w serialu „The Royals”, ale jedno jest pewne – to naprawdę grzeszna, oj grzeszna rzeczywistość.
„The Royals” opowiada o fikcyjnej rodzinie królewskiej, rządzącej Wielką Brytanią. I całe szczęście, że fikcyjnej, bo królowa Helena (Elizabeth Hurley) to bezduszna manipulatorka, jej córka Eleanor (Alexandra Park) to imprezowa ćpunka i alkoholiczka, a jeden z synów Liam (William Moseley) podrywacz i lekkoduch. Jedynie król Simon (Vincent Regan) reprezentuje pewien poziom, ale w odmętach pokręconej rodziny, trudno zauważyć jego dobroć i mądrość. Jakby zawirowań związanych ze stylem życia było za mało, to drugi z synów królewskiej pary ginie podczas ćwiczeń wojskowych. Pech chce, że był następcą tronu. Rozpoczynają się wewnętrzne rozgrywki i wiele brudów ujrzy w tej sytuacji światło dzienne. Zwłaszcza, że brat króla Cyrus (Jake Maskall) ma ogromną chrapkę na tron.
Jeżeli przetrwacie trzy pierwsze odcinki tego serialu, to obiecuję, że zaczniecie czerpać z jego oglądania perwersyjną przyjemność z gatunku tych, które opisuje jedynie taplanie się w bagnie – niby śmierdzi, niby się klei, niby zasycha w brudną skorupę, ale miło się nim smaruje i od razu człowiekowi cieplej (nie, nie przeżyłam tego, tak tylko wymyślam). Pierwsza styczność z „The Royals” to jednak ogromny szok. W głowie rodzą się miliony pytań, z których najważniejsze to: „Jaki pokręcony umysł to spłodził?”, „Kto dał na to pieniądze?” i „Ile trzeba było zapłacić aktorom, żeby zgodzili się w tym zagrać?”. Całość jest po prostu tak boleśnie zła i tragiczna, w dosłownie każdym aspekcie, że odciska się to na wrażeniach fizycznych. Pamiętajcie – zobaczonego nie da się już „odzobaczyć”.
Jeżeli jednak uda się już oswoić z tą estetyką można w „The Royals” zobaczyć coś więcej, niż tragiczną warstwę fabularną, operatorską i aktorską oraz masę błędów logicznych. Pod pokrywką absolutnej porażki filmowo-telewizyjnej kryją się bowiem pytania, których nie zadaje sobie dziecko pragnące księcia z bajki, czy rycerskich pojedynków. Zastanawialiście się kiedyś, jakby to było należeć do rodziny królewskiej? Marzyliście o chwale, bogactwie i splendorze? Jasne, że tak. A myśleliście, jakby to było, gdyby ktoś śledził każdy Wasz krok? Gdybyście nie mieli żadnego wyboru? Nie mogli przypadkowo się zakochać, zrobić mniejszej lub większej głupoty, wahać się i zmieniać zdania? „The Royals” uświadomiło mi, że pałace i arystokracja to okrutna pułapka, chociaż raczej przypadkowo. Twórcy serialu z pewnością tworząc obraz o degrengoladzie współczesnych władców nie skupiali się na grzebaniu w poszukiwaniu drugiego dna. Miało być młodzieżowo, rozrywkowo i to bez respektowania jakiegokolwiek tabu. I właśnie to ostatnie „The Royals” w moich oczach pogrąża. Bo chociaż potrafię przymknąć oko na kiepskie wykonanie i wszystkie wpadki twórców, to absolutnie nie rozumiem ignorowania tak poważnych problemów jak… gwałt.
Czas na mały spoiler (rzecz dzieje się w pierwszym odcinku, ale jeżeli i ta dawka informacji Was przeraża, przejdźcie do następnego akapitu). Księżniczka-imprezowiczka zmienia ochroniarzy jak rękawiczki. Jeden z nich okazuje się cwańszy. Podczas imprezy dosypuje jej do drinka narkotyku, lądują w łóżku, a ten nagrywa ich seksualne ekscesy i zaczyna szantażować filmikiem księżniczkę. Jak reaguje na to zainteresowana? Filmik może jej narobić jeszcze większej szkody, niż fotka waginy w gazecie (to już się wydarzyło), więc pozwala się szantażować. Ale czy obchodzi ją fakt narkotykowego odurzenia i, jakby nie patrzeć, gwałtu? A gdzie tam! Przecież i tak ćpa i uprawia seks na potęgę. Z pokorą przyjmuje te wydarzenia. Morał z tego taki, że jak ktoś jest puszczalski, to zgwałcić go nie można. A przecież to wciąż aktualny i poważny problem! Nawet niepoważny sztafaż amatorskiej produkcji nie powinien go spłycać.
Zazwyczaj analizują warstwę wizualną, aktorską i muzyczną produkcji. Tym razem jednak nie ma, czego analizować. Każdy aspekt jest po prostu tragicznie koszmarny. Może jedynie kwestia dźwiękowa nie poległa na całej linii, ale to wyłącznie dlatego, że składają się na nią popularne utwory, w większości pop z pierwszych numerów list przebojów.
„The Royals” nie wzbogaci Waszego życia, a jeżeli nie zaakceptujecie jego partactwa w każdym calu, to nie pozwoli nawet traktować się jako prymitywna rozrywka. Na jego korzyść przemawia dziesięcioodcinkowy sezon (sezon drugi już zapowiedziano) oraz jego finał. Ostatnie ujęcie jest bowiem bezbłędne i chociaż częściowo rekompensuje trud przedzierania się przez wszystkie odcinki. Ale jeżeli czekacie na pełnię happy endu i tu się srogo zawiedziecie. To doświadczenie zarezerwowane dla masochistów.