GDYBY BLADE I OBCY MIELI DZIECKO
O Guillermo del Toro można powiedzieć wiele. W puli tej jednak nie mieszczą się takie hasła, jak: przewidywalność, nuda, typowość. Jedni twórcę kochają, inni nienawidzą. Jedni uważają, że jest oryginalny; inni, że raczej kiczowaty. Osobiście sądzę, że balansuje gdzieś pomiędzy tymi ostatnimi cechami, czerpiąc z obu to, co najlepsze (i za to go kocham). Doskonale widać to w drugim z reżyserowanych przez niego seriali – „Wirusie”.
Boeing ląduje na lotnisku Kennedy’ego, nie odpowiadając na wezwania radiostacji. W absolutnej ciszy zatrzymuje się na płycie i trwa tak z zasłoniętymi oknami. W obawie przed zamachem terrorystycznym tudzież inną formą agresji zostają wezwane odpowiednie jednostki. Wkrótce na pokład wkracza grupa naukowców z doktorem Ephraimem Goodweatherem (Corey Stoll) oraz doktor Norą Martinez (Mia Maestro), gdzie dokonują niecodziennych i makabrycznych odkryć. Wszyscy pasażerowie okazują się martwi, ale nie noszą na ciele żadnych znamion ataku. Wszyscy poza kilkoma, którzy nagle – wbrew wszystkim znakom na niebie i ziemi – się przebudzają. Tymczasem w bagażowni odkryta zostaje wypełniona ziemią… trumna. O tajemniczej przyczynie dziwnej choroby pasażerów samolotu najwięcej zdaje się wiedzieć były profesor historii, Abraham Setrakian (David Bradley), ale jego opowieść jest tak dalece nieprawdopodobna, że nikt nie chce staruszkowi wierzyć. Przynajmniej na początku…
Przyznaję, że spodziewałam się – mimo całej wiedzy o autorze – bardziej typowej produkcji katastroficznej. Dawno już nie widziałam obrazu dotyczącego walki z wirusem (ostatni, który nie dotyczy zombie i pozwala śledzić się z zainteresowaniem, to chyba „Epidemia” z 1995), który realizowałby utarty, stary dobry schemat; obrazu z potencjałem do wykorzystania jako hit na niedzielę czy inny piątek. Miałam nadzieję, zwłaszcza po zapoznaniu się z krytycznymi głosami względem serialu, że wspominana przez recenzentów „kiczowatość” będzie miała związek właśnie z wpisywaniem się w wyświechtane schematy. Tymczasem Guillermo del Toro stworzył istną mieszankę wybuchową, decydując się z jednej strony na wykorzystanie wszystkich głównych sztampowych elementów rodem z kina klasy B, a z drugiej – kreując niepowtarzalną atmosferę nieuchronnej zagłady, potężnego zagrożenia i obserwowania przez coś dalece od ludzi starszego, wręcz mitycznego.
Tytułowy wirus wywołuje objawy, które należałoby nazwać combo „Blade’a” z „Obcym”. Zaczyna się od pokasływania, a kończy na przeistoczeniu w bezpłciowego wampira z gotową wystrzelić z ust krwiożerczą pseudomacką o zębach zabójcy, która z kolei wypluwa chorobotwórcze mikrorobale (sic!). Motyw miksu wampira i zombie nie jest tak świeży, jak mogłoby się wydawać, niemniej to wciąż pomysł z niewykorzystanym potencjałem, tylko czekający na to, aż ktoś postanowi potraktować go poważnie. A przynajmniej na tyle poważnie, na ile to możliwe, czyli… nieszczególnie. Tutaj temat przez większość czasu traktowany jest jednak dość serio, jedynie chwilami twórcy pozwolili sobie na kompensacyjny śmiech. Są to momenty tak rzadkie, że należałoby się zastanowić, czy aby nie znalazły się w produkcji przez przypadek lub nie są skutkiem ubocznym jakiegoś niedopracowania.
Postawienie autora na grę z popkulturową sieczką widać przede wszystkim w wykreowanych na potrzeby scenariusza postaciach. Żyjący pracą ojciec, zaniedbujący rodzinę; twarda laska ze złej dzielnicy; dziadek-strażnik zdecydowanie sfiksowany na punkcie walki z zagrożeniem, chcący wykonać ostatnią misję w życiu; tępiciel szczurów postury Hulka Hogana z ukraińskim rodowodem oraz wygadany Meksykaniec z grubą kartoteką. Film z taką ekipą mógłby nakręcić Quentin Tarantino i… wyszłoby mu to zdecydowanie lepiej. Bo, co jak co, ale bohaterowie są najsłabszym ogniwem „Wirusa”.
A to głównie dlatego, że wcielili się w nich do cna irytujący i pozbawieni talentu aktorzy. Niemal cała obsada jest tak sztywna, że Arnold Schwarzenegger wydaje się przy nich rosyjską gimnastyczką. Szczególnie denerwujący okazuje się Corey Stoll, który już za samą mimikę powinien dostać jakiś rodzaj aktorskiego wyroku. Z kolei David Bradley, który kreuje najbardziej klimatyczną z postaci, na tle nieutalentowanych kolegów wydaje się po prostu wyrwany z innej bajki. I tak po części jest. Del Toro posklejał charaktery wyryte w popkulturowym betonie (co zazwyczaj jest dobrym pomysłem na produkcję z lekko prześmiewczą nutą), ale nie przemyślał, jak posklejać je ze sobą.
Stronę wizualną „Wirusa” niełatwo sklasyfikować. Z jednej strony widać, że poświęcono jej nieco więcej uwagi niż typowej produkcji telewizyjnej; z drugiej zaś sam na nią koncept wciąż nasuwa skojarzenia z horrorami klasy B. Co dziwne, nie wpływa to negatywnie na ogólną atmosferę serialu, którą wciąż wypełnia swoją misję szerzenia poczucia zagrożenia oraz wstrętu. Równie ambiwalentny stosunek mam do warstwy muzycznej, która wydaje się nieco przestarzała i zaniedbana, ale dopasowana do serii.
Po Guillermo del Toro spodziewałam się znacznie więcej. Tymczasem serial jest bardzo nierówny. Pierwsza połowa wypada nawet nieźle, później jednak autor wpada we własne sidła, niebezpiecznie balansując na cienkiej granicy pomiędzy kiczem a grą z nim. Podobnie jest zresztą z poszczególnymi epizodami, które cierpiąc na zbliżoną chorobę, zaczynają się z wysokiego C, by z każdą minutą obniżać wysokie jakościowo tony. „Wirus” daje jednak perspektywy na poprawę w drugim sezonie, chociaż sugerując się ostatnimi ujęciami, będzie to już zupełnie inny serial.