Lubię czytać debiuty. Nie przeszkadza mi selfpublishing, często skrywający w sobie perełki, które nie zainteresowały wydawców tylko dlatego, że nie wpisują się w aktualne trendy sprzedażowe. Kiedy Piotr Adach zaproponował* mi do recenzji „Paranoię” byłam pełna pozytywnych emocji. Osiemnastoletni chłopak, gatunek fantasy i dość enigmatyczny opis dawały nadzieję na odświeżającą bryzę w dusznym świecie tych samych nazwisk na szczytach list bestsellerów. Niestety. Jak się wkrótce okazało, by skończyć tę przygodę, potrzebowałam respiratora.
Friendzone. Słowo-przekleństwo dla każdej zadurzonej bez wzajemności kobiety i każdego zadurzonego bez wzajemności mężczyzny. Kto z nas tego nie przeżył? Kto z nas z tego powodu nie cierpiał? Wzdychało się do największego przystojniaka albo laski w szkole, którzy traktowali nas jak kumpele lub kumpli z podwórka. Zauroczenia przychodziły jednak zwykle i odchodziły bez echa. Chyba, że pojawiały się nagle, wchodziły bocznymi drzwiami i mieszały w ustalonych, przyjacielskich relacjach. Tak, jak w książce debiutującej Sandry Nowaczyk.