WYOBRAŹNIA LOGIKĄ NIEOSZLIFOWANA
Lubię czytać debiuty. Nie przeszkadza mi selfpublishing, często skrywający w sobie perełki, które nie zainteresowały wydawców tylko dlatego, że nie wpisują się w aktualne trendy sprzedażowe. Kiedy Piotr Adach zaproponował* mi do recenzji „Paranoię” byłam pełna pozytywnych emocji. Osiemnastoletni chłopak, gatunek fantasy i dość enigmatyczny opis dawały nadzieję na odświeżającą bryzę w dusznym świecie tych samych nazwisk na szczytach list bestsellerów. Niestety. Jak się wkrótce okazało, by skończyć tę przygodę, potrzebowałam respiratora.
Pierwsze spotkanie z okładką należało do chłodnych. Mój wzrok po prostu się po niej prześlizgnął. Dopiero później zauważyłam, że odcienie granatu jako budulec nastroju wypadają nieźle, akcent kolorystyczny w postaci zielonego płomienia zmusza oko do chwilowego zatrzymania, a czcionka tytułu intryguje. Gorzej jednak oceniam wszystko inne. W rysunku brakuje szorstkości, która korelowałaby z zawartością. Szkielet na okładce jest gładki i jasny, a otoczenie jakby wymazane przez subtelny przypływ. Te cechy sprawiają, że grafika wydaje się nieco infantylna. Całość jest jednak wykonana porządnie. Wszystko jest czytelne, a jakość papieru nie pozostawia miejsca na narzekanie.Historia w rzeczywistości nie jest tak enigmatyczna, jak sugerowałaby to okładka. Wschodnią część niedoskonałego świata o nazwie Paranoia zamieszkują dwa, wrogie sobie gatunki. Nacje oddziela od siebie wielki święty mur zbudowany z kości. Tylko on chroni Ankharów przed żądnymi… nie krwi, a kości – Kościożercami. Barykada niespodziewanie jednak pada i mieszkańcy Organicznej Dżungli pragną zaspokoić swój nieskończony głód, ucztując na plemionach z Zapomnianych Równin. Pierwszym pośród rozproszonych po krainie plemion na drodze nienasyconych wrogów są Jelenie. To właśnie ich przedstawiciel wyrusza w głąb niebezpiecznego świata, by odnaleźć Wielkiego Ankha i prosić go o ratunek. Jednak misja, którą w rzeczywistości otrzyma, okazuje się dużo bardziej skomplikowana…
Kreatywność Piotra Adacha i jego niecodzienną wyobraźnię widać w zasadzie od pierwszych stron „Paranoi”. Pomysł na kreację Ankharów jako istot zbudowanych jedynie z kości oraz stworzenie ich naturalnych wrogów, Kościożerców – świetne. Wyraźnie widać, że młodziutki pisarz posiada talent do uplastyczniania swoich wizji i tworzenia niepokojących obrazów. Wydają się bowiem na tyle sugestywne, że bez problemu znajdują wizualne odwzorowanie w umyśle czytelnika. Niestety, gorzej sprawy mają się jeżeli chodzi o logiczną stronę historii.
Od pierwszych stron, gdy poznałam plemię Jeleni, zastanawiałam się, dlaczego autor uczynił ich myśliwymi. Zgodnie z jego słowami Ankharowie nie jedzą i nie piją. Mimo to parają się myślistwem. Długo poszukiwałam odpowiedzi na pytanie „w jakim celu?”. W końcu okazało się, że… dla zabawy, kolekcjonerskiego hobby zbierania trofeów. Moim zdaniem narażanie życia dla tak błahego powodu jest nie tyle absurdalne, co świadczy o nieprzemyśleniu tego aspektu przez autora. Zbieranie czaszek mogłoby mieć sens, tylko żadnej z logicznych opcji argumentacyjnych nie widzę w przypadku tej historii. Jest to zresztą szczyt góry lodowej.
Paranoia ma być pierwszą krainą. A jednak zamieszkują ją przede wszystkim mutanty. Pytanie: co mogło zmutować, skoro nic wcześniej nie istniało? Skąd wzięły się te wszystkie żyrafy, słonie, ryby i psy, z których składają się chimery? Skąd wzięły się kości, dające podstawę Ankharów? Mutacje sugerują niestety, i to bardzo dosadnie, że Paranoia nie jest pierwsza. A skoro bazuje na resztkach „doskonałych” istot z Edenu, to mamy tutaj problem z chronologią.
Te wszystkie logiczne niedoskonałości nie przeszkadzają jednak w obcowaniu z fabułą, która wyraźnie reprezentuje high fantasy i czerpie ze znanych już rozwiązań. Niespodziewane zagrożenie, samotny wybraniec poddawany próbom, otrzymanie ważnej misji, kompletowanie drużyny i ostateczne starcie z wrogiem. Pachnie nieco „Władcą pierścieni” zlepionym z serią George’a R. R. Martina i wrzuconym w religijne rozważania oraz mit o stworzeniu świata. Fani magii i miecza oraz dużej ilości scen walki powinni być ukontentowani.
Przez „Paranoię” nie przebrnie jednak nikt, a przynajmniej nie bez bólu, kto na pierwszym miejscu w obcowaniu z literaturą stawia sobie słowo i jakość językową. Nie chodzi tutaj o niezgrabność wynikającą z debiutu w młodym wieku, pewną toporność słowa i niekonsekwencję w rejestrach, chociaż i te błędy można w powieści uświadczyć. Dialogi są chwilami naprawdę sztywne i nie do przełknięcia, bohaterowie przeplatają patos z mową bliską ziomkom z osiedla. Podobne rzeczy dzieją się również w warstwie opisowej. Najgorszy jednak w „Paranoi” jest widoczny brak redakcji i korekty. Przez większość powtórzonych informacji, tautologii i błędów synonimicznych (jama to nie jaskinia) byłam w stanie przebrnąć (chociaż przyznaję, że cierpiałam), tłumacząc sobie, że to rzecz wydana samodzielnie. Jednak, gdy „Tiara ukłoniła się i cofnęła o kilka kroków w tył” miałam ogromną ochotę rzucić książką o ścianę. Autor nie musi być doskonały i może popełniać błędy, ale nie takiego kalibru. Zwłaszcza, że nietrudno byłoby je wyeliminować. Wiele forów internetowych chętnie angażuje się w beta-czytanie, podczas którego podobne kwiatki są likwidowane.
Są jednak i zalety języka Piotra Adacha. Przede wszystkim widać, że autor nie trzyma się kurczowo formułek i zasad, ale wykorzystując je, tworzy własne pojęcia. Kilka razy uśmiechnęłam się pod nosem, widząc przetransformowane związki frazeologiczne tak, by pasowały do niecodziennej natury bohaterów powieści. Żałuję też bardzo niewykorzystanego potencjału słowotwórczego. „Ahjin” jako forma pozdrowienia i akceptacji czegokolwiek wypadła nieźle i wzbogaciła nieco obraz przedstawionego świata. Ale dlaczego autor zdecydował się tylko na jedno oryginalne słowo? Tego nie rozumiem. Na pochwałę zasługują również imiona i nazwy, które brzmią egzotycznie, ale nie są przekombinowane i zbyt skomplikowane, by się w nich połapać.
Jakkolwiek gratuluję autorowi wyobraźni, to realizacja powieści pozostawia sporo do życzenia. Zbyt wiele pytań o podstawowe elementy świata przedstawionego pozostaje bez odpowiedzi. Charaktery bohaterów są zbyt wątłe, a pomysł na fabułę (zagrożenie, zgromadzenie drużyny i atak) dość płytki. Historii brakuje płynności oraz językowej zgrabności i, przede wszystkim, poprawności, która dla mnie osobiście stoi na piedestale cech nie tylko dobrej, lecz ogóle każdej literatury. Chociaż autor słusznie chwali się, że ukończył „Paranoię” w wieku lat 17, a wydał rok później (po licznych poprawkach i zbieraniu krytyki), to sądzę, że wiele z niej błędów udałoby się wyeliminować, gdyby pozwolił temu debiutowi poczekać. Młodziutki pisarz może być jednak z siebie dumny, bo przecież każde – nawet najkrótsze i najgorsze zdanie – można udoskonalić. Naprawić nie da się tylko tego, co nie istnieje.
*Tekst powstał w 2015 roku i wtedy też otrzymałam propozycję zrecenzowania książki. Za egzemplarz dziękuję autorowi.