PRZEROST AMBICJI NAD UMIEJĘTNOŚCIAMI
Brad Pitt jaki jest, każdy widzi. Od jakiegoś czasu (odkąd związał się z Angie?) facet bawi się coraz mocniej swoim wizerunkiem i sięga po projekty, które w jakimś stopniu go urozmaicają. Ponadto, oprócz ról w kinie rozrywkowym, w jego emploi pojawiły się też propozycje grania w utworach z pogranicza głównego nurtu. Jedną z nich był właśnie film Andrew Dominica, Zabić, jak to łatwo powiedzieć.
Nie da się ukryć, że reżyser, a zarazem scenarzysta „Killing Them Softly”, wyznaczył sobie w tym filmie ciężkie zadanie. Z jednej strony postanowił zmierzyć się z kinem gatunków, które zmiksował w dość oryginalną mieszankę; z drugiej – posłużył się historią gangsterską jako alegorią bieżącej sytuacji politycznej. Jakby tego było mało, zdecydował się nawiązać do innych filmów i – jednocześnie – stworzyć utwór, którego warstwa wizualna sama w sobie będzie widowiskiem wartym obejrzenia. Jednym z warunków, które musiały zostać spełnione, aby zrealizować ten złożony plan było zatrudnienie plejady aktorów. Co ciekawe, najwyraźniej udało mu się skompletować obsadę marzeń, bo trudno byłoby wyobrazić sobie inne gwiazdy w rolach, które im przydzielono.
Poza tym, można odnieść wrażenie, że Dominik zdołał również wiele osiągnąć w kwestii efektowności filmu, jego wielopłaszczyznowości oraz czytelności odniesień kinematograficznych. Co więcej, „Zabić, jak to łatwo powiedzieć” (pod takim tytułem obraz dystrybuowany jest w Polsce) okazał się dla reżysera przepustką do Cannes, gdzie znalazł się w oficjalnej selekcji festiwalu. Informację tę umieszczono na okładce DVD, które trafiło na polski rynek nakładem Monolithu. Widnieją na niej również bardzo entuzjastyczne cytaty z dwóch recenzji: „Mocne, genialne kino” (Wendy Ide, „The Times”) oraz „Ironiczny jak ‘Pulp Fiction‘, stylowy jak ‘Drive‘” (Ross Miller, thoughtsonfilm.co.uk). Zachwyt wybrzmiewający w powyższych opiniach być może jest zasadny, ale tylko wobec wizji stojącej za tym filmem, nie wobec utworu w jego ostatecznej formie.
Wykorzystanie porównań do hitów Tarantino i Windinga Refna dla celów promocyjnych raczej nie przysłużyło się „Killing Them Softly”. Podobnie jak zwiastun, zbudowało ono mylne wyobrażenie na temat filmu, które w konfrontacji z rzeczywistością mogło zaowocować rozczarowaniem części widowni. Utwór Andrew Dominika nie jest bowiem tak wysmakowany formalnie, jak „Drive”, a podobieństwa do „Pulp Fiction” są raczej szczątkowe. Co więcej, już w trailerze wykorzystano większość autentycznie zabawnych i szczególnie udanych fragmentów utworu. Po seansie filmu łatwo jest odnieść wrażenie, że zwiastun zapowiada jakiś inny, nieistniejący obraz. Wprawdzie w „Zabić, jak to łatwo powiedzieć” nie brakuje humorystycznych akcentów, ale określenie go komedią – tak jak sugeruje to opis dystrybutora i zwiastun – można uznać za nadużycie.
Innym wytłumaczeniem jest przyjęcie, że mamy do czynienia z komedią, ale niezbyt udaną. Większość śmiesznych scen pojawia się na początku, lecz z czasem nastrój staje się znacznie cięższy i górę bierze społeczno-polityczna satyra o mocno przygnębiającym wydźwięku. Ten klucz odczytywania jest zresztą jednym z ciekawszych pomysłów Dominika. Szkoda tylko, że klarowność alegorii momentami słabnie. Swoją drogą, w filmie daje się zauważyć pewną nierówność i jest to bodaj największa wada „Killing Them Softly”. Zarzut ten dotyczy praktycznie wszystkich aspektów obrazu: od jasności przekazu, poprzez rytm narracji, aż po rozwiązania realizacyjne.
Przykładowo: interesująco zmontowanej czołówce i kilku naprawdę ciekawym scenom (jak choćby efekciarskie zabójstwo w samochodzie) towarzyszą liczne dłużyzny i absurdalne niedopatrzenia. Film sprawia też wrażenie pozbawionego jakiegokolwiek zamysłu przyświecającego zmianom nastroju. Silny i wymowny finał, wraz z kilkoma zwrotami akcji, wydaje się niejako „odklejony” od slapstickowych niemal gagów i pojedynczych eksperymentów formalnych. To nawet nie groteska czy inna eklektyczna wizja, ale dość chaotyczne zestawienie niepasujących do siebie elementów.
– Więcej już nie dostaniesz. Padniesz na pysk, jeśli wypijesz więcej.
– Piłem zanim ty wyszedłeś z kutasa swojego ojca. Nie mów mi, co mogę, a czego nie. Następnym razem, wiesz, jeśli przygotuje papiery, po prostu je podpiszę… Bo to kurwa za ciężkie dla mnie.
– Rachunek! Musisz przebrnąć przez ogromne gówno.
– Co mogę? Robić to, co potrafię najlepiej.
Kolejne bardziej lub mniej oczywiste wady można oczywiście wymieniać dalej, ale prowadziłoby to do zbudowania wizerunku jednoznacznie słabego filmu. Tymczasem „Zabić, jak to łatwo powiedzieć” posiada kilka zalet, które sprawiają, że seans przynosi trochę przyjemności. Co więcej, nie sprowadzają się one jedynie do paru pozytywnych cech, przytoczonych już przy okazji omawiania niespójności. O samej obsadzie można napisać wiele dobrego.
Główną gwiazdą, której nazwiskiem promowano film, był rzecz jasna Brad Pitt. Przedsięwzięcia, w których eksploatowano jego image przystojniaka najpierw ustąpiły miejsca bardziej komediowym, a następnie dramatycznym wariantom gry tego – bądź co bądź – utalentowanego aktora. Tych, którzy kojarzą jego postać u braci Coen – a tym bardziej osób, które pamiętają jego przygody z ekipą Jackass – nie trzeba przekonywać, że drzemie w nim spory potencjał na role humorystyczne. Jednocześnie warto podkreślić, iż dowiódł już nieraz swoich umiejętności również w poważnych, wymagających rolach. Nie powinno więc nikogo dziwić zainteresowanie, jakie aktor wykazał wobec ambitnego projektu Andrew Dominika. Dość nieoczekiwanie, natomiast, większość kadry aktorskiej prześcignęła go pod względem umiejętności. Pitt zagrał Jackiego Cogana w sposób lekko przerysowany, ale jednocześnie uproszczony.
Słowa uznania należą się Benowi Mandelsohnowi i Scootowi McNairy, którzy wcielili się w Russela i Frankiego, czyli duet nieudaczników zapoczątkowujących główną intrygę. McNairy dał się poznać między innymi w „Strefie X”, gdzie stworzył równie przekonującą, choć zupełnie odmienną kreację niż w „Killing Them Softly”, co dowodzi jego niemałego talentu. Mandelsohna można natomiast aktualnie oglądać w świetnym dramacie „Drugie oblicze”, a porównanie jego ról w tym filmie i u Andrew Dominika pozwala przypuszczać, że będzie to wkrótce jeden z najciekawszych aktorów charakterystycznych. Na tym polu ustępuje jednak wciąż Richardowi Jenkinsowi, który w „Zabić, jak to łatwo powiedzieć” wciela się w kierowcę, nadzorującego wykonanie zlecenia przez Cogana.
Rola Jenkinsa i jego relacja z postacią graną przez Pitta przywodzi na myśl wspomniany we wstępie przebój braci Coen, „Tajne przez poufne”. Zestawienie tych dwóch filmów pozwala zwrócić uwagę na kilka drobnych smaczków, które Dominik zamieścił w swoim utworze. Jeszcze ciekawsze jest odczytanie kreacji Raya Liotty przez pryzmat jego bohatera w „Chłopcach z ferajny”. Nie można też pominąć dotychczasowego aktorskiego emploi Jamesa Gandolfini, który w „Killing Them Softly” gra zabójcę o imieniu Mickey. Krótko mówiąc, zawodowa przeszłość sporej części obsady najwidoczniej była istotnym kluczem przyświecającym osobom odpowiedzialnym za casting do tego filmu, czyli Francine Maisler oraz reżyserowi.
– Trzymaj.
– Jezu! Wziąłeś coś kurwa takiego – rękawice do zmywania?
– Słuchaj, bierzesz to, co jest dostępne, nie?
– One są kurwa za grube!
– Takie mieli.
– Mogli mieć jakieś lateksowe rękawiczki. Jak z pieprzonego szpitala, czy coś.
– Musi wystarczyć.
Kolejną niewątpliwą zaletą „Zabić, jak to łatwo powiedzieć” jest sprawność twórców w posługiwaniu się poetyką kina gangsterskiego. Przejawia się to zwłaszcza w kostiumach i muzyce, dobranych z doskonałym wyczuciem konwencji. Niestety, pod wieloma względami wykonanie nie jest tak konsekwentne i przemyślane. Niepotrzebne próby usilnego urozmaicenia obrazu zaowocowały utratą spójności wizji, przez co w ostateczności film wiele stracił. Najwyraźniej uwidacznia się to w zdjęciach – ich autor, Greig Fraser, dowiódł w wielu scenach swojego talentu, ale niestety można odnieść wrażenie, że w ostatecznym rozrachunku zabrakło mu pomysłów. W efekcie warstwa wizualna „Killing Them Softly” sprawia wrażenie niekonsekwentnej, a do tego nie tyle efektownej, co momentami nachalnie efekciarskiej.
Wielka szkoda, że reżyser nie postanowił poczekać nieco dłużej z realizacją tego filmu. Owszem, mogłoby się to odbić na aktualności podejmowanych w nim tematów, ale być może zyskałby na jakości. Twórcy mieliby czas, by rozwinąć umiejętności, a sam autor uporządkowałby w swojej głowie koncepcję stojącą za utworem. Tymczasem Andrew Dominik stworzył nieco chaotyczny zlepek różnych pomysłów, gatunków i estetyk, które nie składają się w spójną całość. W konsekwencji, choć filmowi trudno odmówić specyficznego stylu, na wyrazistości straciły idee mu przyświecające. Warto dodatkowo sięgnąć po książkę „Cogan’s Trade” George’a V. Higginsa, stanowiącą podstawę dla scenariusza. Może się ona okazać pomocna w zrozumieniu przesłania, które najwidoczniej zagubiło się gdzieś w procesie przekładu literackiego oryginału na język filmu.
Najprościej byłoby skwitować wysiłki twórców sztampowym określeniem „przerost formy nad treścią”. Rzecz w tym, że sposób realizacji „Killing Them Softly” nie tyle przerósł sens opowieści, co go rozmył. Metaforycznie można uznać ten film za nieskładnie skomponowane zdanie, w którym mówca pragnie wyrazić luźną, nieuporządkowaną wciąż myśl, tlącą się w jego głowie. Niestety, zasadność użycia tej przenośni potwierdzają wypowiedzi reżysera i aktorów wygłoszone w wywiadach dołączonych do polskiego wydania DVD. Rozmówcy sprawiają wrażenie nieco zdezorientowanych, ale przyczyn tego „zagubienia” doszukiwałbym się nie tyle w pytaniach Grażyny Torbickiej, co w grząskim gruncie, na którym oparto fabułę.
Publikowano również na: polter.pl