lady birdKAPITAN AMERYKA I KOBIETA PTAK
Bez wątpienia reżyseria to profesja zdominowana przez mężczyzn. Co smutne, odbicie tego podejścia widać również w przyznawaniu nagród na kluczowych festiwalach filmowych. Po dziś Oscara dla Najlepszego filmu, jak i analogiczną statuetkę na Festiwalu w Cannes, zdobyły tylko dwa (różne) obrazy, które wyszły spod kobiecej ręki. Od czasu sukcesu Kathryn Bigelow w 2010 roku, na kolejny kobiecy akcent w wyścigu po jedną z najważniejszych złotych statuetek wielbiciele X Muzy musieli czekać aż do tegorocznej gali. Tym razem do walki stanęła Greta Gerwig, czy też Lady Bird.

Początek wieku to zawsze okres pytań o formę i cele, jakie będzie miało społeczeństwo w nadchodzącej epoce. Jeżeli tematem ma być przyszłość, to bohaterami są młodzi. Jeżeli stawiać mają pretensjonalne pytania egzystencjalne, to prawie na pewno żyją w USA. Dokładniej w Sacramento, w roku 2002, gdzie dorasta Christine „Lady Bird” McPherson (Saoirse Ronan). To ostatni rok jej edukacji w katolickim liceum. Podczas tego roku Lady Bird złamie rękę, przeżyje pierwsze miłosne wzloty i upadki oraz nieustannie będzie się kłócić z matką. Przez ten rok stanie się też jednak coś znacznie ciekawszego – Lady Bird dojrzeje.

lady birdCzy tylko pozornie ciekawszego? W końcu od premiery „Buntownika bez powodu” produkcje poruszające temat dorastania idą w setki. Nie należy zapomnieć, że „Lady Bird” to komedia, więc dylematy okresu dojrzewania zostały tu potraktowane z pewnym dystansem, z którym chyba każdy spogląda w przeszłość, wspominając młodzieńcze lata. Mamy tu nastoletnie społeczeństwo, można rzec pseudointelektualistów, jak w porządnej kreskówce z lat 90-tych, z podziałem na bogate dzieciaki, cheerleaderki i kujonów. Obiektyw kamery nie omija też głównej bohaterki, która najbardziej chce uciec od formy, w którą czuje się wtłoczona w swoim mieście. Marzy jej się Nowy York jak z filmu Woody’ego Allena – pełen artystów, acz, jak ów mistrz scenarzystów by zauważył, także pełen pseudointeligentów. Christine pociąga sama oprawa, metka – „miasto sztuki i artystów”, ale już nie sama sztuka (podobnie jak imię, nadane jej przez nią samą, które nic nie znaczy). Dobrze to obrazuje scena, kiedy dziewczyna rozmawia z atrakcyjnym kolegą o jego roli w przedstawieniu. W wizji zrealizowanej przez chłopaka jego postać miałaby fryzurę jak Jim Morrison. Ona z zaciekawieniem potakuje, ale po chwili pyta brata, kim był Morrison.

Ujmujące są także delikatne żarciki o konwenansach katolickiej szkoły. Przyznam, że sam jestem takiej absolwentem, dlatego tym bardziej nie wydaje mi się, by były dla kogoś drażliwe. Przykładowo uroczy i jakże prawdziwy gag o księdzu uczącym wychowania fizycznego (czy to już nie brzmi jak dobry film?), który w ramach zastępstwa musi przygotować uczniów do wystawienia szkolnej sztuki. Zagubiony, dyryguje nimi jak zawodnikami na boisku.

Za tezą o autobiograficzności dzieła Gerwig, poza pewnym podobieństwem fizycznym do Ronan w tym filmie, świadczy fakt, że reżyserka sama dorastała w Sacramento. Można przyjąć, że – podobnie jak w przypadku Allena i jego filmów, których akcja rozgrywa się w Nowym Jorku – jest to także opowieść o mieście, o jego unikalnym klimacie w okresie, kiedy dzieje się akcja. Z tą jednak różnicą, że o ile Allenowscy bohaterowie kochają swoje miasto, to Lady Bird go nie znosi (lub tylko tak się jej wydaje). Cały obraz jest okraszony pięknymi zdjęciami przedstawiającymi sakramenckie kawiarnie, osiedla domków, zachody słońca.

Wśród wielu drugoplanowych postaci, które kształtują Christine do momentu wylotu pisklęcia z gniazda, zdecydowanie wyróżnia się matka Marion (Laurie Metcalf). Walkę o własne „ja” dziewczyna utożsamia z buntem przeciwko rodzicielce – kobiecie silnej i dominującej; głowie rodziny, która pomimo pozornego chłodu, stara się otoczyć troską każdą osobę w jej otoczeniu. Jak na ironię, pomimo wielu konfliktów i awantur, silna osobowość dziewczyny jest niemal lustrzanym odbiciem charakteru jej matki.

Tu możemy pochylić się nad aktorstwem. Najbardziej przypadła mi do gustu właśnie rola Metcalf, którą widzowie mogą kojarzyć ze starego sitcomu „Roseanne”. Pod maską silnej kobiety skrywa dobroduszną naturę, a komediowe wstawki z jej udziałem w formie ciągłego podliczania bilansu zysków i strat rodziny nadają bohaterce uroku. W kontekście Oscarów moją faworytką jest jednak Ronan, w przypadku której zachwyciła mnie jej samoświadomość gry. Choć z godną podziwu determinacją dąży do celu, jest w tym bezsprzecznie zabawna. Dlaczego Ronan, a nie Metcalf? Być może to kwestia prywatnych sympatii. Przyznam, że jestem fanem Saoirse Ronan. To aktorka o charakterystycznej urodzie, tworząca nad wyraz dojrzałe i rozwinięte postaci. Wprawdzie jej młody wiek (23 lata) mógłby przełożyć się na decyzję Akademii, by jeszcze zaczekać z przyznaniem jej Oscara, niemniej nie widzę wśród tegorocznych nominowanych lepszej kandydatki. Wprost przeciwnie wygląda sprawa moich typów w przypadku Metcalf. W wyścigu po Oscara za najlepszą rolę drugoplanową rywalizuje z Alison Janney, która brawurowo zagrała w filmie „Jestem najlepsza. Ja, Tonya” Craiga Gilespiego. Kibicuję także Gerwig, której bez wątpienia należy się nagroda za przezabawny scenariusz. Prawdę powiedziawszy, to jej produkcja podobała mi się najbardziej z nominowanych w tym roku, lecz nie sądzę, by miała szanse zdobyć na gali rozdania Nagród Akademii najważniejsze wyróżnienie.

Czy przed seansem założyłem, że „Lady Bird” będzie kolejnym, wtórnym schematem historii o „pewnej dziewczynie”? Być może, niemniej bardzo przyjemnie było się pomylić. Myślę, że fenomen Gerwig polega na umiejętności serwowania widzom trudnych tematów, jak problemy finansowe czy inicjacja seksualna, w lekkiej formie. Na dowód przyjrzyjmy się jednej z, jak sądzę, kluczowych scen filmu. Christine jedzie na bal na zakończenie liceum ze swoim popularnym chłopakiem oraz gromadą jego znajomych. Widać, że rozmowa jej nie interesuje, patrzy biernie przez okno. Chłopak krytykuje piosenkę, która leci w radiu. Mija kilka sekund ciszy, po czym dziewczyna odpowiada: „Sądzę, że jest piękna” i prosi, by odwieźć ją do domu przyjaciółki. Ot, kwintesencja dorastania w jednej scenie.

 

Maciej Krauze