ZMIERZCH HEROICZNYCH MOTYWACJI
Premiera filmu „Batman v Superman: Świt sprawiedliwości” odbyła się pierwszego kwietnia 2016 roku. Doskonale dobrany był to termin. Widać w nim ogromną świadomość dystrybutorów. Najnowsza produkcja z domu DC, to bowiem… żart. A przynajmniej tak myślałam w trakcie i zaraz po seansie. Miałam nadzieję, że z czasem moja wewnętrzna wściekłość na Zacka Snydera, zawiedzione oczekiwania i przykre wrażenie zagubienia nieco osłabną. Jednak i po trzech miesiącach od seansu, w prowadzonych przeze mnie geekowskich rozmowach, wciąż powracał kompensujący zawód tą produkcją śmiech i wytykanie jej absurdalnych błędów.
Pretekstem dla rozwoju akcji „Batman v Superman: Świt sprawiedliwości” jest to, co większość widzów wyrzucała superbohaterskiemu alter ego Clarka Kenta (Henry Cavill) już w poprzednim filmie z tego cyklu, czyli konsekwencje starcia herosów (ogromne zniszczenia i przypadkowe, liczne śmierci wśród cywilów). Batman (Ben Affleck) – ale nie tylko, bo również rząd bacznie przygląda się problemowi – obserwuje poczynania Supermana i postanawia „ukarać” go za jego lekkomyślne, destrukcyjne działania. Jak zwykło się mówić: gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta. Lex Luthor (Jesse Eisenberg) upatruje szansę w napiętych relacjach superbohaterów i knuje swój własny, mroczny plan. Jak się ma jednak okazać, to nie on będzie stanowił główne zagrożenie dla planety…
Kiedy zaraz po premierze sieć wypełniły krytyczne recenzje tego filmu, uznałam je za przesadę tudzież rodzaj przemyślnej strategii marketingowej. Na seans kroczyłam więc radośnie, ubrana w strój, który miał budzić kolorystyczne skojarzenia z Wonder Woman – a i to tylko dlatego, że zamówiony kilka tygodni wcześniej kostium nie dotarł na czas. Jednym zdaniem: wyczekiwałam tego filmu, jak mało którego. Niestety, jakkolwiek przez połowę produkcji nie chciałam tego przyznać i kurczowo trzymałam się hasła „nie jest tak źle”, tak od pewnego momentu po prostu zaczęłam się śmiać. I nie, nie z powodu wątku komediowego. No chyba, że beznadzieja linii dialogowej nie była tutaj wypadkiem przy pracy, a świadomie wypracowanym elementem.
Tak naprawdę łatwiej powiedzieć, co w tym filmie zagrało właściwie, niż, co poszło nie tak. Jeżeli w ogóle warto „Batmana v Supermana: Świt sprawiedliwości” obejrzeć, to wyłącznie dla – nie wierzę, że to piszę – Bena Afflecka. Jakkolwiek Batman w jego wykonaniu wydaje się wizualnie nieco toporny, kanciasty i nazbyt przysadzisty, to sam aktor poradził sobie nieźle. Widać w jego twarzy jakieś takie mroczne zacięcie, odpowiednik nolanowskiej warstwy wizualnej tegoż bohatera.
Poza tym w produkcji Snydera – że piszę te słowa w kontekście tego reżysera również nie mogę uwierzyć – niewiele można znaleźć wartościowych elementów. Efekty specjalne pełnią tutaj rolę nie tyle nęcącej, zapierającej dech w piersiach błyskotki, przywdziewanej w imię rozrywkowej próżności, lecz tandetnego efekciarstwa. Ilość slow motion i innych bajerów przytłacza do tego stopnia, że staje się zwyczajnie męcząca. Dzieje się w tym filmie po prostu za dużo.
I to nie tylko w warstwie dynamiki akcji. Postaci drugoplanowe wyskakują z kapelusza i znikają w równie przerażającym tempie. Co więcej, wykorzystują atrybuty, które nie zostały jeszcze do filmowego świata DC wprowadzone. Z tych powodów widzowie, których zaangażowanie w komiksową rzeczywistość opiera się wyłącznie na wizytach w kinie, mogą czuć się naprawdę zagubieni. Na przykład, filmowa Wonder Woman używa w pewnym momencie swojego lassa (tak na marginesie pojawia się ono między ujęciami, bez żadnej zapowiedzi), które z niejasnych dla niewtajemniczonych widzów powodów okazuje się przedmiotem niezwykłym i potężnym na tyle, by znacząco zmienić wynik w starciu z Doomsdayem (którego obecność w filmie, zupełnie niepotrzebnie, zaspoilerował już zwiastun). Poza tym, migają widzom Aquaman i Flash. Piszę „migają”, bo pierwszy ma jakiś półminutowy epizod (przynajmniej jest czas, żeby skojarzyć fakty i zrozumieć, kogo właściwie się widzi), a drugi – około trzysekundowy.
„Batman v Superman: Świt sprawiedliwości” składa się z serii dramatycznych i jednocześnie niezamierzenie śmiesznych scen. Zresztą cała intryga produkcji wydaje się efektem czarnego poczucia humoru – opiera się bowiem, oczywiście w daleko idącym uproszczeniu, na konflikcie wynikającym z faktu, iż tytułowi bohaterowie… ze sobą nie porozmawiali. Najzabawniejszym gagiem filmu jest – o ironio! – rozmowa Batmana i Supermana o Marthcie (matki obu herosów noszą to imię, co staje się z pewnych powodów punktem krytycznym w relacji tytułowych postaci). Nie mniej śmieszy również zachowanie Lois Lane (Amy Adams), która dokonuje rzeczy absolutnie nieumotywowanej logicznie, a której nie mogę wspomnieć ze względu na spoilerową potencjalność. Poza tym ilość dziur logicznych w scenariuszu „Batmana v Supermana: Świt sprawiedliwości” ma szansę zaskoczyć nawet najbardziej odpornych na naciąganie sensu i niewymagających w tej materii widzów.
Z ogromny smutkiem, jednak muszę to napisać. Film Zacka Snydera to porażka na całej linii. Wydaje się zbiorem przypadkowym, efekciarskich scen z pretekstową, infantylną w sferze dramatycznej i nieudolną na płaszczyźnie logicznej, fabułą. Chociaż pod koniec seansu pozwalałam już sobie na otwarty śmiech, to te wybuchy radości miały w sobie więcej niż gorzką, cierpiącą nutę. Zawód na tym filmie nie był jedynie zawodem na wyczekiwanym blockbusterze, ale przede wszystkim na reżyserze i pewnej idei herosa. Jest mi zwyczajnie, po ludzku przykro. A filmu, co chyba jasne, absolutnie nikomu nie polecam.