OD HIPISA DO HIPSTERA
Steve Jobs to niekwestionowany ideał każdego nerda i geeka. I informatyka. I programisty. I… businessmana. Dlaczego tych pierwszych – trudno mi pojąć. Szczególnie po filmie „Jobs” w reżyserii Joshua’y Michaela Sterna. W pełni za to dociera do mnie, jakie wzorce z życia i działań współzałożyciela Apple (drugie nazwisko tutaj to Steve Wozniak) czerpać mogą ludzie od marketingowych strategii i zarządzania. A i to nie w pełni, bo z filmu wynika, że Jobs był facetem z zaburzeniami i to raczej nieprzyjemnym, co średnio umacnia jego autorytet.
Fabuła biografii nie obejmuje całego życia Jobsa (Ashton Kutcher), ale przede wszystkim moment założenia Apple oraz pierwsze lata współpracy. Steve jest młody i kreatywny, z potrzebą dokonania czegoś wielkiego. Pewnego dnia zauważa urządzenie, nad którym pracuje jego przyjaciel, Steve Wozniak. Trybiki ruszają i wkrótce wraz z Danielem Kottke (Lukas Haas), Rodem Holtem (Ron Eldard), Billem Fernandezem (Victor Rasuk), i Chrisem Espinosą (Eddie Hassell) założyciele Apple realizują pierwsze z zamówień na domowy komputer. Jednak mini-sukces Jobsowi nie wystarcza. Dzwoni i poszukuje inwestorów. W końcu projekt zgadza się zobaczyć Mike Markkula (Dermot Mulroney). I tak rozpoczyna się przygoda z technologią i wielkimi pieniędzmi, znana całemu światu. Tylko, czy sukces nie zmieni Jobsa zanadto?
Zmieni, nie zmieni, dla mnie nie miało to znaczenia. Polubiłam Jobsa z pierwszych minut filmu – naćpanego hipisa z prawdą świata ukrytą w hasaniu po polach pszenicy – ale zirytował mnie ten, który pojawił się na ekranie raptem parę chwili (i kilka filmowych lat) później. Wiecznie niezadowolony, rozwrzeszczany i mający pretensje do wszystkich i o wszystko; człowiek, który nie potrafi się z niczego cieszyć, ani nikogo docenić; mężczyzna, nieumiejący wziąć odpowiedzialności za swoje czyny. Uszłoby to geniuszowi komputerowemu, ale komuś, kto tylko nieprzerwanie daje upust swojej złości i tak naprawdę przez całe 2 godziny filmu nie potrafi wytłumaczyć, co on tam właściwie robi i dlaczego jest dla Apple tak ważny – już niekoniecznie. Jednym zdaniem – scenarzysta produkcji poległ na całej linii, czyniąc Jobsa nawet nie tyle postacią antypatyczną, co po prostu złą (łotrem).
Nic w „Jobsie” jasne nie jest. Skąd wyjątkowość głównej postaci? Co takiego rewolucyjnego było w pierwszym projekcie duetu (i w każdym kolejnym, bo to też nie jest wyjaśnione)? Brak zarysowanego tła i kontekstu sprawia, że wszystko pojawia się nagle i przypadkowo. Skoki czasowe są ogromne i pozbawione komentarza, tak jakby na jakiś moment Jobs znikał ze świata, a potem pojawiał się w nowym wcieleniu. W jednej chwili jest rozpłakanym byłym dyrektorem, w drugiej pieli marchewki i spędza czas z żoną (skąd ona się w ogóle wzięła?!) oraz córką z pierwszego związku (to on się jej nie wyrzekł?!). Jasne, pewne rzeczy wie się z prasy czy książek, ale co z osobami, które postaci Jobsa kompletnie nie znają, a poznać by chciały?
Ashton Kutcher zajmuje w moich mentalnych szufladkach aktorskich umiejętności nieszczególnie wysoką pozycję. A właściwie zajmował, dopóki nie zobaczyłam go w roli Jobsa. Bo o ile film jest kiepski (nieprzemyślany, dziurawy scenariuszowo i płaski – pozbawiony kontekstów), to Kutcher sprawia, że widz może dotrwać do końca tej kinematograficznej (poniżej)przeciętności. Aktor doskonale odwzorowuje specyficzny chód współzałożyciela Apple, jego gesty i mimikę. Kiedy Kutcher-Jobs trwa w kadrze, reszta jest właściwie niewidzialna. A że na ekranie go sporo, to po seansie trudno przypomnieć sobie umiejętności innych postaci.
„Jobs” w reżyserii Joshua’y Michaela Sterna to jeden z tych filmów, które stworzone zostały naprędce na fali zainteresowania społeczeństwa. To obraz-sęp, żywiący się poblaskiem odchodzącego geniuszu. Wielka szkoda, że życiowa rola Ashtona Kutchera przypadła akurat na produkcję, która nie ma prawa zapisać się w historii kinematografii, ani nawet stać się hitem rozmów jednego czy dwóch sezonów. Jeżeli zdecydujecie się mimo wszystko sięgnąć po „Jobsa”, polecam przeczytać wcześniej choćby podstawowe informacje biograficzne. W innym przypadku możecie się zagubić.