need for speedPLEJADA SAMOCHODÓW I SERCE BIJĄCE W RYTMIE SILNIKÓW
Kiedy miałam kilka lat, rodzicom (ekhm, Mikołajowi…) pomyliły się prezenty gwiazdkowe i dostałam sterowany pilotem bolid. Myślę, że wtedy zakochałam się w samochodach po raz pierwszy. Później w moim życiu pojawiła się gra „Need for speed”, program „Top Gear” i prawo jazdy. Szybko dowiedziałam się, że mój wtedy 10-letni mercedes jest w stanie wyciągnąć 220 km/h. Opisuję to wszystko, potencjalny widzu, bowiem prawda jest taka, że jeżeli nie kochasz samochodów, nie marzysz gdzieś w głębi o zawodowym ich kierowaniu i nie oddałeś serca którejkolwiek z części gry „Need for speed”, to nie zrozumiesz, dlaczego ten film jest tak doskonały. 

Tobey (Aaron Paul) wraz z kumplami prowadzi specjalistyczny warsztat samochodowy, który odziedziczył po zmarłym ojcu. Niestety, ma coraz większe problemy finansowe. Gdy zjawia się u niego Dino (Dominic Cooper) i proponuje ćwierć miliona za dokończenie starego projektu Forda i Shelby’ego, zgadza się niemalże bez zastanowienia, mimo protestów kolegów. Wspólna historia Tobey’a i Dina nie kończy się jednak wraz z wyjazdem mustanga na tor. Dino chce udowodnić coś ekipie przyjaciół-mechaników i wyzywa Tobey’a na wyścig, jednym z najszybszych na świecie z seryjnie produkowanych samochodów, Koenigseggiem Agerą R. Dla Tobey’a kończy się to dwuletnim pobytem w więzieniu. Gdy wychodzi na wolność, ma tylko jeden cel – wygrać najbardziej szalony z nielegalnych wyścigów świata, doroczny De Leon organizowany przez ekscentrycznego Monarcha (Michael Keaton). Tam jednak nie zapraszają każdego. Rozpoczyna się prawdziwa walka.

need for speedCo liczy się w filmach tego typu? Co liczy się w filmach o niebezpiecznych, nielegalnych wyścigach najszybszymi autami świata? Fabuła? Gra aktorska? A może zdjęcia i muzyka? Dla mnie liczy się plejada… supersamochodów. „Need for speed” karmi oczy fanów motoryzacji takimi cackami, jak: wspomniany już Koenigsegg Agera R, Lamborghini Sesto Elemento, Bugatti Veyron, McLaren P1, Saleen S7, GTA Spano. Pragnęłam wejść do tego filmu, naprawdę. Przytulić się do tych perfekcyjnie wypolerowanych masek; usiąść w tych minimalistycznych, sportowych wnętrzach i… ruszyć z piskiem opon.

Nie mogłabym jednak podziwiać tego wszystkiego w spokoju, gdyby fabuła filmu jakoś się nie kleiła. Jak dla mnie była dość spójna. Kolejne wybory bohaterów, ich działania i motywacje wydawały się uzasadnione. Oczywiście, zdarzały się pewne alogiczności i nieprawdopodobności, ale ich pojawienie się dyktowane było podkręceniem tempa wydarzeń. A czy nie o to chodzi w filmach akcji? O akcję? Czy po obejrzeniu takich produkcji, jak „Szepty i krzyki” albo „8 i pół” narzeka się, na przykład, na brak scen pościgu? Każdy gatunek, każdy film rządzi się swoimi prawami. Czasami klisze są konieczne, bo bez nich, produkcja traci podstawowe cechy. Rezygnacja z niektórych powtórzeń, to rezygnacja z niektórych filmów w ogóle. Czy zakochani nie powtarzają się w każdym z filmów o miłości? A czy ktoś ma o to pretensje?

Tym, co razić może w filmie, w kwestii fabularnej, to oczywisty brak poszanowania głównych bohaterów dla życia innych ludzi. Prawda jest jednak taka, że jest to produkcja oparta na grze, a tam (wierzcie mi), tego rodzaju poświęcenia są na porządku dziennym. Zderzenia z niedzielnymi kierowcami, wybuchy aut policjantów, to wszystko sprawia, że w moim odczuciu Scott Waugh dokonał rzeczy niemożliwej i przeniósł na ekran prawdziwą grę – razem z jej atmosferą, jej sferą wizualną i umiejętnościami (lub ich brakiem) gracza.

Kreacje aktorskie nie są w „Need for speed” najgorsze. Aaron Paul wyrwać się nie może z roli w „Breaking bad”, ale akurat w tej produkcji wydaje się to nie przeszkadzać. Dominic Cooper jako tchórzliwy i arogancki bogacz jest do zaakceptowania. Z kolei Michael Keaton i Imogen Poots, która wciela się w główną postać żeńską filmu, oraz  Scott Mescudi (filmowy Benny) są dla mnie jasnymi punktami obrazu. Z całym ich przerysowaniem i specyficznymi dowcipami, doskonale oddają charakter pierwowzoru – gry „Need for speed”. Niemniej ten rodzaj żartów nie każdemu musi przypaść do gustu.

Doskonale prezentują się zdjęcia, odzwierciedlając wszystko to, za co kochać można nielegalne wyścigi – miasto dniem, miasto nocą, puste nieuczęszczane szosy i kręte, górskie dróżki. Sceny pościgów, chociaż czasami alogiczne (zmodyfikowany Mustang powinien bez problemu wyprzedzać wszystkie policyjne wozy), prezentują się bardzo dobrze. Jest też kilka scen, które wywołać mogą krótką myśl w stylu „wow”, choć niekiedy są to zwroty akcji, znane z innych produkcji. Ogromne wrażenie film robi zwłaszcza, gdy weźmie się poprawkę na to, że efektowne kraksy nie są tutaj elementami generowanymi komputerowo, lecz projektowanymi w realnej przestrzeni przy użyciu faktycznych rekwizytów. Warto również wspomnieć o muzyce autorstwa Nathana Fursta, która podkreśla emocje bohaterów i wzmaga uczucia samych widzów, a także, przede wszystkim, doskonale komponuje się (paradoksalnie – kontrastując) z rykiem silników supersamochodów.

Jeżeli (jak ja) marzycie, by zakończyć swoje życie efektowną kraksą, jadąc Pagani Huayrą z prędkością 400 km/h, ten film z pewnością chwyci Was za serce. Jeżeli nie odkryliście w sobie jeszcze miłości do szybkości i ekskluzywnych, sportowych aut, pozwólcie poprowadzić się Scottowi Waugh. Chwyćcie tę kierownicę i niech dłonie drżą Wam od miarowej pracy najlepszych silników świata. Hell yeah!

ocena 8

Alicja Górska