PARIS, JE T’AIME!
Paryż jaki jest, każdy widzi. A w zasadzie, każdy widzi oczyma wyobraźni „jakiś” Paryż – taki, jaki serwują nam rozmaite medialne zapośredniczenia: romantyczne komedie, pocztówki, przewodniki, teledyski… Jeśli macie dość takiej przeestetyzowanej wizji rzeczywistości francuskiej metropolii, „Pozdrowienia z Paryża” mogą być filmem w sam raz dla Was.
Znamy ten schemat, laurkowy wręcz portret stolicy Francji. Urokliwe restauracyjki pod gołym niebem, skąpane w świetle księżyca odbijającym się od Sekwany i w ciepłych promieniach bijących od świec ustawionych na stolikach. Mimowie upiększający swoją obecnością ulice i dworce kolejowe. Wyegzaltowani poeci oraz inni artyści w beretach i długich szalach. Zmysłowe Francuzki w pasiastych koszulkach, każda z nieodłącznym papierosem w kąciku ust… Taki Paryż funkcjonuje w zbiorowej wyobraźni. Czasami jednak pojawia się ktoś, kto ten i temu podobne stereotypy stara się obalić, zwalczać.
Takim kimś jest między innymi Pierre Morel, który w „Pozdrowieniach z Paryża” serwuje nam wizerunek francuskiej stolicy bliższy francuskości ukazywanej kamerą i maszynopisami Luca Bessona (który zresztą ma swój wkład także w scenariusz tego filmu). Czyli jaki? Nowoczesny, kosmopolityczny, multikulturowy, kolorowy, w którym najbardziej pasjonujące jest to, czego katalogi turystyczne nigdy nie pokażą. Co więcej, ów Paryż poznajemy od jego najciemniejszej strony, przemieszczając się między domami publicznymi, melinami dilerów narkotykowych i siedzibami bogatych mafiosów, a za przewodników mamy parę agentów CIA.
No właśnie… Agenci CIA, Amerykanie – pochodzenie bohaterów to nie przypadek. Po pierwsze, wespół z wspomnianą multi-kulti wizją miejsca akcji, narodowość bohaterów to przesłanka o kolejnym filtrze, przez który poznajemy tytułowe miasto, czyli w zasadzie jeden stereotyp zastąpiono innym – takim, który dziś łatwiej sprzedać na zagraniczne rynki. Przede wszystkim jednak fakt, iż bohaterowie są Amerykanami sytuuje ich w roli obcych na nieznanych terenach. Wprawdzie jeden z nich, James Reece, pracuje od dawna w amerykańskiej ambasadzie, ale nawet w jego przypadku trudno mówić o pełnej integracji i asymilacji z lokalnymi mieszkańcami. Drugi zaś, Charlie Wax, już od chwili pojawienia się w mieście wyraźnie daje do zrozumienia, że nie przyjechał tu, by się z kimkolwiek zaprzyjaźnić. „Obcość” i nieprzystosowanie bohaterów stanowi niezły, choć wielokrotnie ograny już w kinie i innych mediach pretekst dla masy komicznych sytuacji.
Na komizm wpływa również zestawienie obu głównych postaci. Są w zasadzie swoimi przeciwieństwami, zarówno w sferze wizualnej, jak i charakterologicznie. James jest stonowany, elegancki, może wręcz trochę „lalusiowaty”. Jako agent ma ambicje, by działać w terenie, a kiedy taka okazja się nadarza, nie kryje swojej ekscytacji, ale i pewnych obaw. A ma czego się obawiać, bo jego nowy partner, Charlie, to lekkoduch, mocno szurnięty, nie stroniący od agresywnych rozwiązań w walce z przestępczością, która to walka nie wydaje się zresztą napawać go jakimkolwiek lękiem – ot, kolejna robota do wykonania.
Cóż to za robota? Jest wprawdzie jakaś dyplomatyczna wizyta do obstawienia, jakiś zamach, któremu trzeba zapobiec, ale to wszystko to w zasadzie pretekst dla pokazania kilku fajnych, widowiskowych scen akcji, poprzeplatanych gęsto rozmaitymi żartami. Oczywiście fabułę dałoby się bez większego problemu ułożyć we względnie spójną całość, nie przeczę, ale tak naprawdę w tym filmie chodzi o rozrywkę, nie o opowiedzenie historii. Co najwyżej o lekką dekonstrukcję schematów takich historii (rozpoznajecie nawiązanie ukryte w tytule?). Najważniejsze jednak jest to, że to wszystko się naprawdę sprawdza!
– Nie jestem twoim kierowcą. Jesteśmy partnerami.
– A, tak! Szachista. Czytałem twoje akta.
– Grasz?
– Wyglądam na takiego, co się bawi pionkami? Skołuj kolesiowi jakąś dupę, kubańskie cygara czy whiskacza. Masz to załatwić.
– Spróbuję to zrobić trochę dyskretniej.
Obraz zgrabnie balansuje między „klasycznymi” filmami akcji a komedią. Miejscami jest dynamicznie, miejscami krwawo, miejscami zabawnie. Znalazło się też miejsce dla kilku naprawdę zaskakujących zwrotów akcji (moim zdaniem, scena kolacji mniej więcej w połowie filmu pod tym względem wymiata!) i paru one-linerów. Wszystko okraszone niezłymi zdjęciami i nienachalnym, przejrzystym, choć wciąż dynamicznym montażem, dzięki którym warstwa wizualna prezentuje się naprawdę fajnie. Nie inaczej sprawa ma się z dźwiękiem: muzyka sprawnie buduje napięcie, a odgłosy wystrzałów i wybuchów są „potężne” wtedy, kiedy powinny. Generalnie – technicznie jest ok.
Całkiem nieźle prezentuje się też kwestia aktorstwa. John Travolta jako Charlie Wax wypada naprawdę przekonująco – wyraźnie porywczy i nieprzewidywalny, a w jego szaleństwie jest metoda. Rzecz jasna, to w zasadzie na równi zasługa samego aktora, jak i reżysera, scenarzysty (Adi Hasak, na podstawie materiałów Luca Bessona) czy charakteryzatorów i kostiumografów: ogolona głowa, kozia bródka i kolczyki, a do tego skórzana kurtka i arafatka doskonale podkreślają buntowniczość, czy może „dzikość” niepoprawnego agenta.
– Pamiętaj, że jeszcze wczoraj odkręcałeś tablice rejestracyjne. Teraz pracujesz z naszym asem. Nie tego chciałeś?
– Owszem, dziękuję za zaufanie. Nie wydaje się panu, że jego metody są…
– Jakie?
– Noszę za nim wazon pełen kokainy!
– Wax działa trochę nieszablonowo, ale zawsze skutecznie.
– Nie myśli pan…
– Już nie myśl. Rób, co Wax ci każe.
W postać Jamesa Reesa wcielił się natomiast Jonathan Rhys Meyers, znany z takich filmów jak „Vanity Fair”, „Match Point”, „Mission Impossible III” czy też z serialu „Dynastia Tudorów”. Dziś to znany aktor, ale przyznaję – kiedy oglądałem film parę lat temu, w pierwszej chwili nie skojarzyłem nazwiska. Twarz już jakieś skojarzenia budziła, ale nie mogłem ich sprecyzować. Tym niemniej po „Pozdrowieniach z Paryża” chętnie oglądałem inne filmy z Meyersem, żeby sprawdzić, jak sobie ten pan dalej radzi w Hollywood, bo u Morela sprawił się naprawdę dobrze.
Na deser polski akcent, czyli Kasia Smutniak, która zagrała Caroline, narzeczoną Jamesa. Czy to typowa słowiańska uroda, można by się spierać, ale pierwszoligowej polskiej urody nie sposób jej odmówić. Uważam jednak, że samym wyglądem raczej roli nie zdobyła. Od czasów polskiego „Hakera” wyraźnie podszkoliła się aktorsko i to, co pokazuje w „Pozdrowieniach z Paryża” (mimo że może nie jest kreacją, która zapada w pamięć) dowodzi, że doświadczenie zdobyte przy graniu w kilku włoskich produkcjach nie poszło na marne. Może nie aplauz na stojąco, ale brawa się należą.
Jeśli „Pozdrowienia z Paryża” jakoś Wam dotąd umknęły, to nie wiem, czy jest sens po ten tytuł sięgać. Chyba, że szukacie prostego filmu akcji, większość takich produkcji już widzieliście, a z desperacji rozważacie oglądanie gniotów ze Stefanem Mewą (Steven Seagal) albo Mikołajem Klatką (Nicolas Cage) bez campowego filtra – wówczas warto raczej zainteresować się produkcją Pierre’a Morela. Wśród wielu tandetnych filmów, które zalewają współczesny rynek kina akcji, ten tytuł prezentuje się na tyle pozytywnie, że można poświęcić mu chwilę życia bez poświęcania zbyt wielu szarych komórek. Warto natomiast mieć na względzie, że ukazało się kilka równie nieznanych, a chyba jednak ciekawszych akcyjniaków, takich jak choćby zrecenzowane u nas „Dziedzictwo krwi”, „Gangster Squad” czy parę innych tytułów.
Publikowano również na: polter.pl